Baltazar
|
 |
« Odpowiedz #195 dnia: Stycznia 31, 2025, 17:00:28 pm » |
|
Strzyga około ołtarzy. Niesamowite opowieści z Zamojszczyzny
„Kiedy dwa wiatry przeciwne uderzą o siebie, zwłaszcza na płaszczyźnie, a jeszcze w takiej okolicy gdzie są przenośne piaski, lub też w czasie posuchy na miałko utarty gościniec (drogę bitą) zrywa się wtenczas słup kurzu lub piasku, który się szybko w około kręci i coraz więcej wzmaga, dopóki siła wiatru nie rozbiegnie się w powietrzu. Wtedy to mówią, że się diabeł cieszy, tańczy i młynkuje, a niebezpieczną jest rzeczą, zbliżać się do takiego wiru, albowiem bywały przypadki, że ciekawego lub nieostrożnego porwie licho, niesie w powietrzu i potem ciska na ziemię”.
Wiatr mógł być zapowiedzią burzy. Przed tym groźnym zjawiskiem atmosferycznym zawsze działy się rzeczy niesamowite. „Powiadają, że w czasie nadchodzącej chmury, a z nią zwyczajnego zaćmienia słońca, i w czasie trwającej błyskawicy, przylatują do domów i stodół, i podlatują pod strzechy: ptaszki w postaciach podobnych do jaskółek” – pisał dalej Oskar Kolberg. „Chowają się pod dachy i pod strzechy, a żałosnym głosem odzywają się: krtu, krtu!”.
Dusze zmarłych dzieci
To nie były jednak zwykłe, strwożone ptaszki. „Mają to być dzieci niemowlęta, które z tego świata bez chrztu świętego zeszły” – tłumaczył pan Oskar. „Dlatego więc cisnące się do nieba dzieci niechrzczone, odstraszają aniołowie piorunami, i dlatego-to częstokroć do nich, w postaci ptaków chowających się, najczęściej w strzechę piorun uderza. Dzieci niewczesne z poronienia (które Ruś potercze nazywa) należą do liczby tych, któreśmy dopiero opisali; ale nie zdaje się, ażeby o nich podobne (chłopi) mieli przesądy, albowiem dla niewiadomych zabobonów, zwykle te potercze pod swe progi, albo pod podłogi zakopują, a przecie się obawiają piorunów”.
Wynikało to zapewne jeszcze z przedchrześcijańskich wierzeń (była to być może tzw. ofiara zakładzinowa: takie dziecko stawało się w domu przychylnym duszkiem, a nie groźnym „porońcem”). W niektórych częściach Zamojszczyzny wierzono, że duszę zmarłych dzieci nie mających chrztu mogą jednak dostać się do nieba. Muszą jednak odbyć pokutę.
„W Radecznicy lud mówi, że gdy grzmi, to dusza niechrzczonego dziecięcia, po siedmiu latach pokuty ucieka i woła: chrztu!” – notował Kolberg. „Kto z ludzi, żyjących usłyszy, powinien prędko chmurę przeżegnać znakiem krzyża świętego i wyrazy chrztu wymówić (ja cię chrzczę, w imię Ojca itd.), a wtedy z niej usłyszy znów wymówioną odpowiedź: dziękuję, – poczem burza ustaje i zbawiona tem dusza z chmur ulata do nieba. Jeżeli zaś ten ktoś na ziemi, słów wspomnianych nie wyrzeknie i znaku krzyża nie zrobi, to wtedy chmura goni za uciekającą dziecięcia duszą i strzela do niej piorunem”.
Niezwykłe rzeczy mogły się także wydarzyć podczas „tęgiego mrozu”. „Opowiadają w okolicy Krasnegostawu, że chłop jadący do miasta, spotkał (...) na drodze zupełnie nagiego człowieka, który go prosił, aby go na saniach podwiózł” – czytamy w zapiskach Kolberga. „Ulitował się nad nim, okrył go siermięgą, a ten nagi pod samą rogatką (miasta) szepnął chłopu; jestem cholera i zniknął. Jemu nic nie było, ale w całej okolicy Krasnegostawu, bardzo ludzie potem umierali na cholerę. Działo się to w 1831 r.”.
Łupior
Zamojszczyzna jeszcze w XIX wieku była krainą nawiedzaną przez upiory, wilkołaki, strzygi i wiele innych, tajemniczych istot. W wodzie można było spotkać „topczyka”, a po polach włóczyła się cholera w postaci nagiego człowieka. Nie warto było jej podwozić do rodzinnej miejscowości... Przeorana przez światowe wojny Zamojszczyzna zapomniała o swoich podaniach, tajemnicach i zabobonach. Na szczęście znalazł się człowiek, który je spisał.
„Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce” – taki tytuł nosi jeden z tomów Oskara Kolberga poświęcony Lubelszczyźnie. To niezwykłe, trochę może zapomniane w naszym regionie dzieło, wydano w Krakowie, w 1884 r. Jego autor był wówczas członkiem krakowskiej Akademii Umiejętności oraz towarzystw naukowych w Paryżu, Petersburgu, Lizbonie oraz muzycznego: we Lwowie. Jedna z części tej niezwykłej publikacji nosi tytuł „Świat nadzmysłowy”. Wybraliśmy z niej kilka fragmentów.
Co wyczytaliśmy? Na Zamojszczyźnie można było kiedyś na przykład spotkać topczyka, czyli jak tłumaczy Oskar Kolberg „istotę bez chrztu utopioną”. Taka istota miała podobno rosnąć przez siedem lat w wodzie, potem ożywała i płatała ludziom różne „figle”. Nie tylko. Nieostrożnych, którzy w nocy wybrali się nad rzekę lub staw, topczyk wciągnął do wody.
„W Rodecznicy (chodzi o Radecznicę – dop. autor) słyszałem o topczyku taką powieść” – pisał Kolberg. „Pewien chłop miał koło rzeki, co i dziś jeszcze tam płynie, łąkę. Skosiwszy z niej siano, wysuszył, zgrabił i ułożył kopicę; a topczyk przyszedł w nocy i porozrzucał mu wszystko i pomoczył. Chłop myśląc, że mu sąsiad robi na złość, zaczajił się razu pewnego, by go podpatrzyć i ukarać”.
Zobaczył jednak Topczyka, który rozrzucił mu kolejne pół kopicy siana, a po tej „robocie” położył się na wznak i patrzył w księżyc. Gospodarz tego widoku nie wytrzymał. Co zrobił? „Chłop ukryty za stogiem wyskoczył i sparzył go lagą bez brzuch (uderzył go laską), poczem się znów szybko ukrył” – pisał Oskar Kolberg. „Topczyk zerwał się jak oparzony, a nie widząc nikogo, spojrzał do góry na miesiączek (księżyc) i rzekł: Miałbym świecić, tobym świecił, a nie rznął nikogo po brzuchu”. Za chwilę odleciał i skoczył do wody, pod most”.
Bieży on w tę stronę
Życie chłopa wisiało na włosku. Bo jak zapewniał Kolberg: gdyby topczyk gospodarza za stogiem zauważył, zaciągnął by go do wody. Z taką postacią można sobie było czasami poradzić. Jednak na polach, w lasach, a nawet w gospodarstwach naszego regionu, pojawiały się daleko bardziej groźne potwory.
„Upiora lud nazywa także Łupiorem” – wyjaśniał Kolberg. „Dziadek pewien idący w dniu 20 maja 1866 r. na odpust do Rodecznicy, opowiedział (z wielkim zgorszeniem obecnych temu włościan, bo dziad co ma pacierz mówić, zamiast tego rozprowadza gadki i głupstwa), o Upiorze, który chodził do kobiety i z nią nawet dziecko spłodził, z którego jak wieda (jak wiadomo), po siedmiu latach robi się niewiada (chodzi zapewne o wyrodka, odmieńca – przyp. red.). Na rozkaz Łupiora, kobieta owa przytrefunku tego nie rozgłaszała, j-aż razu jednego na spowiedzi wyznała”.
To chyba było dobre rozwiązanie. Bo ksiądz z Łupiorem się rozprawił. Jak? Wymyślił sposób, który go zaprowadził do grobu potwora. „Ksiądz zaraz przysłał do niej organistę z kłębuszkiem nici poświęconych, a kiedy Łupior przyszedł, przywiązano mu nieznacznie do nogi nitkę, i po niej dopier (dopiero) doszli j-aż do jego grobu. Na drugi dzień przebito mu serce ostrym kijem”.
Wiadomo było jak wyglądał taki „człowiek umarły, skazany po swojej śmierci na wieczne potępienie”, który mógł napastować ludzi i „niepoliczone dziwy wyrabiać”. O tym także pisał Kolberg. „Upiora postać skoro wyjdzie z ziemi, jest daleko większa jak za życia, i siłę posiada nadludzką” – tłumaczył „Zaraz po wyjściu (z grobu?), oczy swe na wschód obraca, chucha i dmucha z szczególną wściekłością, czasem widać z jego otwartej gęby buchający płomień ognia piekielnego”.
Nasi przodkowie byli w stanie przewidzieć, gdzie i kiedy takie upiory mogą się zjawić. „Bieży on w tę stronę, gdzie ma szczególny pociąg przyjaźni lub miłego pokrewieństwa za życia, a dręcząc przez swoje straszydła wybranego sobie człowieka, o śmierć go przyprawia i z sobą zabiera – tłumaczył Oskar Kolberg. „Czasem straszy całą okolicę, kogobądź napadnie. Jest on siły nieporównanej, i trzeba bardzo mocnego człowieka ażeby mu się oparł, kiedy on się z kim mocować zacznie”.
Postać ćmy lub komara
Upiory pokazywały się zwykle w czasie nowiu księżyca oraz podczas ciemnych lub wietrznych nocy. Czasami mogły im towarzyszyć strzygi. Taki rodzaj upiorów „był szkodliwszy od wszystkich, bo cichy, nie łatwo się widzieć daje, a zatem łba mu uciąć nie można”. Ludzie nie wiedzieli kim te istoty były za swojego, ludzkiego życia. Można je było spotkać w nietypowych okolicznościach. Były to m.in. kościoły lub cerkwie.
„Wstając o samej północy (strzyga) wiesza się około ołtarzy; gryzie, łamie i psuje świece woskowe przed ołtarzami, albo też gryzie i psuje ołtarze i obrazy świętych na tychże ołtarzach, stojące lub na ścianach wiszące” – pisał Kolberg.
Groźne były też zmory, które dusiły ludzi podczas snu. Mogły one wciskać się (np. przez szczeliny w oknach lub w drzwiach) do ludzkich domostw pod postacią ćmy lub komara.
„Niektórzy (od Zamościa, Tomaszowa) powiadają, że to czasem może być upiór, były kiedyś krewny lub kochanek za życia, który przez swoją przyrodzoną złośliwość, nie tylko, że dusi czyli ciśnie mocno człowieka, ale nawet krew z niego wysysa” – notował Kolberg. „Człowiek cierpiący napastliwe duszenie zmory, wygląda bardzo nędznie i blado, mimo tego, że chciwie i dużo jada, podobnież pije”.
Groźne były też diabły (można je było spotkać pod różnymi postaciami) oraz czarownice. Tych nigdy w naszym regionie nie brakowało.
„Działania czarownic są niepoliczone” – pisał Kolberg. „One czarują ludzi dorosłych, a przez czary doprowadzają do kłótni, bitwy, przeklinania i wszelkiej obrazy Pana Boga. One nasyłają złości i zwady między małżeństwa, różne słabości, choroby i śmierć. Na młodych, nawet i na dzieci sprowadzają wszelkie przypadłości i nieszczęścia”.
Niezwykłe właściwości miały także zwierzęta (wierzono, że zwłaszcza krowy były podatne na czary).
Zginąć z miłości
„Wycie psów częstokroć daje się słyszeć bez żadnej przyczyny; ani zmiana powietrza, ani brak pokarmów, ani ich skłonności przyrodzone nie dają do tego powodu, a jednakże przeraźliwe wyją” – pisał Kolberg. „Żałosny ich głos bez wyśledzonej przyczyny, okropności słuchających nabawia, tem bardziej kiedy w czasie wycia podnoszą pysk do góry zazwyczaj ku zachodniej stronie, albo też przed tem kopią ziemię; to się wydarza prawie zawsze po zachodzie słońca lub w nocy. Wnoszą natenczas, szczególniej ludzie starzy, że to jest przepowiednia wojny, że zwietrzyły jakąś śmierć powszechną”.
Niektórzy wierzyli też, że psy widywały duchy. Koty uważano natomiast za zwierzęta „pożyteczne, układne, ale złośliwe”. Niektórzy byli przekonani, że mogły się w nie wcielać demony (koty czarne nazywano nawet diabłami). Z ich zachowania także można było wróżyć.
„Kiedy się kot myje, to jest łapkami głaszcze, wróżą sobie, iż przybędą goście” – notował pan Oskar. „Taka jest przepowiastka powszechna, i na takich zasadach opiera się i wtenczas, gdy iskry odstrzelają od drewna (palącego się), albo gdy sroka skrzeczy”.
Bano się szczurów. Bywali jednak tacy ludzie, którzy potrafili te stworzenia zaczarować. Jak? „Szczura straszą się jak diabła, i złym duchem go nazywają, nawet się przed nim niektórzy żegnają” – czytamy w zapiskach Kolberga. „Opowiadają, iż są czarowniki, którzy tych natrętnych gości z domów wyprowadzić umieją, a takiemi są zazwyczaj młynarze; taki jak tylko świśnie, wszystkie szczury według tej komenderówki za nim wychodzą, i może ich potem prowadzić za dziesiątą granicę”.
Nietoperze miały jeszcze gorszą renomę. Zwano ich wprost „złemi duchami”. Mogły się one wkręcić między ludzkie włosy i „łeb potępionemu urwać”. Tak z tymi stworzeniami postępowały czarownice z Zamościa i okolic: „Złapanego, żywego nietoperza sadzają w mrowisko na pewny czas, wyjmują potem szkielet gdy mrówki kości z mięsa objedzą, ze szkieletu wyjmują widełki piersiowe i oddają kawalerowi chłopakowi, a potem resztę kości palą w nowym glinianym garnku, rozcierają na proszek, i dają wypić w wódce, tej dziewczynie którą on kocha” – pisał Kolberg. „Ona przeto natenczas ginie i przepada dla niego z miłości, w której nie ustaje dotąd, póki on tylko kość piersiową nietoperza nosi”.
Niebezpieczne były także wilki i... wilkołaki. Rzucały się na ludzi, wykopywały świeżo pochowane trupy, porywały dzieci i kaleczyły bydło. Wprawdzie wilkołaki same nie pożerały swoich ofiar (łaknęły tylko ich krwi), ale robiły to wilki, które im towarzyszyły.
Ser dla wilkołaka
„(Wilkołak) jest zupełnie do wilka podobny, a różni się tylko ogromniejszą i sroższą postawą; dlatego rej wodzi pomiędzy wilkami” – pisał Oskar Kolberg. „Jest bardzo zmyślny; przeskakuje na oparkanione dziedzińce; sam drzwi do obór i stajen otwierać umie, wspina się nawet po drabinie, i do mieszkań ludzkich oknem włazi”.
Zamojskie wilkołaki różniły się jednak od tych z innych części Europy, bo mogły nasycić się także nabiałem. „Czasem samotnie bez towarzystwa innych wilków (wilkołak) napada podróżnych, czasem staje się nieco łagodniejszym i poprzestaje na pokarmach jakie ludziom odebrać może, a szczególniej tym którzy robotą w polu są zatrudnieni. Wyjada mleko ze dzbanków, ser i chleb, które w zawinięciach spotyka, i kiedy tem jest zajęty, nie trzeba go odstraszać ani drażnić, bo się zaraz okropnie mści i kaleczy”.
Skąd się takie potwory brały? „Wilkołak nie rodzi się sam z siebie jak inne wilki, ale powstaje on z człowieka, którego zaklnie czarownik lub czarownica, i żyje w tym stanie przeobrażenia tak długo, jak mu ona przeznaczy” – wyjaśniał Kolberg. „Czasem się zdarza, jak mówią, że wraca w późnym wieku do swojej pierwiastkowej postaci ludzkiej, lecz dopiero wtenczas, kiedy już mało zostaje we wsi krewnych i znajomych”.
Los wilkołaka, który stał się ponownie człowiekiem, nie był godny pozazdroszczenia. „Wtenczas on bieduje, żali się i narzeka, opowiada lata dziecinne sąsiadom swojej dawnej zagrody, a kiedy u nich nie znajduje ani litości nad swoją niedolą, ani przytułku w nieszczęśliwym powrocie do ludzkiego życia, (wtedy) chętnie się sam wraca do postaci wilka i znowu w lasy i bory kryje. Kiedy o jakim człowieku mówią, że jest: ni do Boga, ni do ludzi – wilkołakiem go powszechnie nazywają”,
W naszym regionie żyło także inne groźne „zwierzątko”. Był to bazyliszek – dzieło diabła (mogły go także „wylęgiwać” czarownice). To stworzenie zabijało samym spojrzeniem. Żyło w starych piwnicach, „szparach skał” i różnych, niedostępnych zakamarkach. Nie było to zwierzę zbyt okazałe. „Jest wielkości kury, z indyczą głową, ogonem jak u węża, skrzydłami jak u nietoperza, a oczy ma żabie” – wyliczał Oskar Kolberg.
Bazyliszki, podobnie jak zamojskie diabły: nie miały płci.
Dwojaki, dwojaki, weźcie ode mnie brodawki!
W książce Kolberga znalazło się też m.in. wiele opisów zwyczajów związanych z roślinami (np. z kwiatem paproci), chorobami i stosowanymi przez naszych przodów lekami.
„Odchody ptasie, a szczególnie z wróbli, moczą w wódce i dają na przeczyszczenie żołądka (...), Konik polny, v. Skoczek (Cicada) świeżo zabity, dany choremu (bez jego świadomości) do zjedzenia w suszonej śliwce, na febrę (od Frampola do Janowa) (...)” – wyliczał uczony. „Kąpią dzieci chore w odwarze ze słomy jęczmiennej, z korzenia tatarakowego, z latorośli wysuszonej leszczyny i z ziela, które pospolicie szanta (Origanum serpile) nazywają, a zwykli także wykąpane dziecko, masłem niesłonem smarować”.
Ciekawy był też sposób na brodawki. „Gdy kto na rękach lub nogach ma brodawki, mówią: że aby się cierpiący wykurował, potrzeba, żeby uważał jak dwóch swawolnych chłopców jedzie na jednym koniu, wtedy niech za niemi rzuci wiecheć z buta i rzecze: dwojaki, dwojaki, weźcie ode mnie brodawki! – a natenczas niewątpliwe te brodawki znikną (...). Inni zaś tak robią: nad brodawkami wiążą supełek z wełnianej nitki, a takowy supełek włożywszy pod biegun wrót w stodole, uciekają ztamtąd pospiesznie nie oglądając się za siebie, pewni, że wtenczas brodawki niewiedzieć gdzie się podzieją”.
Zapewne chłopi z naszego regionu, przy takich sposobach, o brodawkach na dobre mogli zapomnieć.
Opowieść dziada z Radecznicy
Jak powstawały strachy? Ta opisana przez Oskara Kolberga historia wydarzyła się w 1854 r. W jednym z dworów szlacheckich, po skończonej pracy spotkały się „dziewki” i „parobcy”. To był długi, jesienny wieczór. Dziewczyny zasiadły „do kądzieli”, a młodzi mężczyźni zajęli się „pleceniem rogóżek łyczanych z łyka”. Wtedy zaczęły się psoty oraz opowieści o strachach.
Jedna z niewiast opowiadała o diable, który siedział u jej kumy-nieboszczki na strychu. Karmiono go codziennie kaszą jaglaną bez soli. Dzięki temu u gospodarzy gdzie zły rezydował, krowy dawały dużo mleka, a konopie rodziły się „jak las”. Jeden z parobków opowiedział natomiast o dziwnym, związanym baranie, którego znalazł obok mostu (myślał, że zgubił go tam jakiś gospodarz). Dwa razy „nakładał” barana na wóz i za każdym razem go gubił. Za trzecim razem wydarzyło się jednak cos niezwykłego.
„Wziąłem go powrozem za kark, i za nogi i przywiązałem do wozu, – ha, już mi teraz nie zlecisz i pojechałem dalej” – opowiadał parobek. „Przyjeżdżam do tej figury co stoji wedle jeziorka, czapka z głowy i przeżegnałem się – słyszę, aż tu za mną hi! hi! hi! coś się roześmiało, patrzę a barana niema. Włosy mi na głowie stanęły, iskry zaświeciły w oczach i nie wiem co się dalej stało, dość, że konie z wozem znaleźli ludzie nazajutrz pod lasem, a ja leżałem w błocie koło jeziorka prawie bez duszy. Niech go diabli porwą tego barana, dziesięć niedziel przechorowałem, a tak ciężko że już człek na śmierć się spowiadał”.
Wtedy odezwał się Kubuś zwany ladajakim, który oznajmił, że widział takiego stracha po trzeźwemu, koło miejscowego lamusa (było to miejsce gdzie przechowywano m.in. nabiał, marynaty i wódkę). Miało to być według niego czarne psisko, z wielkim pyskiem. Buchały z niego iskry. Zebrani nie uwierzyli w tę opowieść. Jednak Kubuś (który rzeczywiście owego „stracha” wymyślił na potrzeby wieczoru), postanowił swoją historię uwiarygodnić.
„Po kilku dniach, w taki sam wieczór słotny i wietrzny do Pani zajechali goście. Krzątaniny było dosyć do późnej nocy i już parobcy zabierali się do stajen, gdy pani zawołała Jadwisię (jedną ze służących), dała jej klucze i kazała co prędzej skoczyć do lamusa i przynieść butelkę starego miodu (...)” – pisał Oskar Kolberg. „Pani tak kazała się spieszyć, aby goście od stołu nie wstali, że dziewczęciu wyszedł zupełnie z głowy strach pokutujący w lamusie, – i zapaliwszy świecę w latarce, która dwie szyby miała wybite, wybiegła z kuchni”.
Kilka minut potem usłyszano przeraźliwy krzyk dziewczyny. „Wybiegli wszyscy i znaleźli Jadwisię, leżącą bez zmysłów na schodach (lamusa) z potłuczoną na drobne kawałki latarką” – pisał pan Oskar. „Nikogo więcej nie było, a jednak gdy przynieśli światło, znaleźli przed lamusem kilka rozżarzonych węgli i płachtę, którą nie wiedzieć na co z kuchni zabrał Kubuś. Biedną dziewczynę zaniesiono do izby, zlano wodą i nareszcie docucono się, ale cóż z tego, kiedy zaraz nazajutrz pokazały się ślady gwałtownego tyfusu. Sprowadzony lekarz nie wiele robił nadziei, Jadwisia konała powoli, a łotr Kubuś nie chciał się przyznać do winy, choć wszelkie poszlaki naprowadzały na ślad, że to jego była sprawka”.
Chłopak nastraszył Jadwisię (która zresztą uchodziła za „najprzystojniejszą” w okolicy), jednak trudno go chyba obwiniać o zarażenie jej tyfusem. Tak czy owak, doszło do nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
|