https://medianarodowe.com/komboskion-o-synkretyzmie-pierwszy/W Kościele Katolickim synkretyzm stał się po II Soborze Watykańskim zjawiskiem powszechnym, niemal naturalnym dla wielu świeckich i duchownych. Dotyczy on zarówno innych wyznań chrześcijańskich (które nie są już nazywane „schizmatyckimi” czy „heretyckimi”, ale raczej „siostrzanymi”), jak i odmiennych systemów religijnych, nie tylko monoteistycznych.
Synkretyzm ten na ogół przyjmuje formy chaotyczne i dość przypadkowe. Mamy wspólne nabożeństwa ekumeniczne z protestantami i prawosławnymi, wizyty rabinów w kościołach, symultaniczne „modlitwy o pokój”, odprawiane równocześnie i równolegle przez przywódców duchowych rozmaitych wyznań. Bywa i tak, że do liturgii rzymskiej włącza się elementy zaczerpnięte nie tylko z innych obrządków, ale w ogóle z innych wierzeń. Niektórzy księża praktykują dalekowschodnie techniki medytacyjne o silnym działaniu psychofizycznym, zaczerpnięte z tradycji zen czy indyjskiej jogi. Jest tego naprawdę wiele i czytelnik prawdopodobnie ma świadomość tych faktów.
Chaotyczność i, nierzadko, groteskowość tych wysiłków wynika z podstaw, na których się one opierają. A są to podstawy modernistyczne i humanistyczne. Mainstreamowi animatorzy tego synkretyzmu żywią przekonanie (nie zawsze wyrażone wprost), że różne religie należy szanować ze względu na ludzi, którzy je wyznają. Innymi słowy, punktem wyjścia (a w praktyce także i dojścia) jest przeświadczenie, że jeśli wszyscy chcemy dobrze, to… to dobrze. Ważne jest uczucie religijne, subiektywne przeświadczenie, którego nie wolno oceniać i krytykować, jeżeli jest dostatecznie szczere. Oczywiście wszystko to przy zachowaniu wzajemnej tolerancji czy wręcz akceptacji. Jak mówił James Cutsinger: liberalny hinduista spotyka się z liberalnym chrześcijaninem i liberalnym muzułmaninem, po czym wspólnie cieszą się z tego, jak bardzo są liberalni.
Uzasadnieniem podejmowanych praktyk najczęściej nie są jakieś głębokie fundamenty teologiczne czy metafizyczne – raczej powody doczesne, zgoła przyziemne. Ten katalog obejmuje przede wszystkim pokój między narodami, rozwój nauki, ochronę przyrody czy zwalczanie dyskryminacji.
W ostateczności pojęcie idolatrii traci jakiekolwiek znaczenie, przestaje też być istotne przywiązanie do konkretnej wspólnoty. Otwiera się droga do konstruowania religii prywatnej, własnej, indywidualnej. Religijność ta nie jest nawet uważana za objawioną – a raczej za rozpoznaną czy wręcz wymyśloną. Zresztą, taka rzeczywiście jest – ale przygnębiający jest fakt, że zjawisko to uznaje się za atut.
Mamy przykre przykłady ludzi (takich jak Wiligis Jaeger czy Henri Le Saux, słynny Abhishiktananda), którzy pod wpływem myśli wschodniej albo odpadli od chrześcijaństwa, albo przebudowali je sobie według własnych upodobań, albo wpadli w głęboką niepewność co do swej tożsamości religijnej.
Z drugiej strony, nie sposób zaprzeczyć temu, że pewne elementy katolicyzmu zostały historycznie ukształtowane przez czynniki napływające z zewnątrz. Tyczy się to zarówno filozofii, która przecież budowana była w wielkim stopniu na dorobku myślicieli antycznych, pogańskich, jak i estetyki (architektura, rzeźba, muzyka), sfery rytualnej czy otoczki mitologicznej (przykładem może być tu ludowy katolicyzm różnych regionów Europy, powiązany z miejscowymi legendami i zwyczajami o charakterze pre-chrześcijańskim).
Nie twierdzimy, że należy potępić kogoś, kto uroi sobie, że zamiast różańca będzie nosić czotkę (cóż, nawet tytuł naszego cyklu to właśnie „komboskion”) albo kto będzie wplatał w swoje modlitwy i wypowiedzi frazy w rodzaju „Bóg wie najlepiej” czy „Byłem ukrytym skarbem, który pragnął zostać poznany”. Dwie ostatnie zaczerpnięte są z islamu: pierwsza niewątpliwie jest prawdziwa, druga wyjaśnia (chyba sensownie), daczego Bóg stworzył wszechświat. Nie należy jednak z tym przesadzać, warto też pamiętać, by nie oznaczało to jedynie błyszczenia egzotyką i nie gorszyło maluczkich. Gdzie zatem leży granica pomiędzy „dobrym” i „złym” synkretyzmem? O tym w następnym odcinku.
https://medianarodowe.com/komboskion-o-synkretyzmie-drugi/Dyskusja o synkretyzmie wymaga wzięcia pod uwagę kilku płaszczyzn czy też poziomów. Z jednej strony jasne jest, że katolik nie może brać udziału w obrzędach niekatolickich (tj. nie będących w łączności z Rzymem), a już tym bardziej nie powinien składać hołdów innym bogom, w szczególności bóstwom pogańskim.
Z drugiej strony, co do zasady nie jest niczym złym badanie i wykorzystywanie znalezionej poza chrześcijaństwem filozofii, poezji czy sztuki – o ile da się wykazać możliwość jej pogodzenia z kanonami nauczania magisterialnego. To truizm: tak przecież wchłonięto myśl Platona i Arystotelesa, tak badano myśl filozofów arabskich i perskich. Na tej samej zasadzie śpiew czy architektura chrześcijańska (nawet katolicka) w Etiopii czy Indiach są odmienne od europejskiego chorału gregoriańskiego czy sztuki gotyckiej.
Ale co z modlitwą, rytuałem, symboliką? Tu sprawa jest bardziej złożona. Istnieją praktyki, które są bardzo silnie powiązane z podstawami filozoficznymi i religijnymi innych wyznań – a te podstawy niekoniecznie muszą być zgodne z nauczaniem katolickim. Przykłady to np. joga czy medytacja zen. W teorii można sobie wyobrazić ogołocenie tych praktyk ze wszystkiego, co budziłoby wątpliwości w kontekście chrześcijańskim (przecież zen nie zajmuje się nawet kwestią osobowego Boga, zaś w jodze Iśwara traktowany jest raczej jako upaya, pomoc przy medytacji, punkt skupienia, narzędzie i sposób myślenia, jeśli wierzyć S. Radhakrishnanowi). Pytanie: czy w praktyce jest to możliwe? Czy ta pojęciowość da się „ochrzcić” i czy naprawdę gra jest warta świeczki? Czy mamy autorytety kompetentne, by to rozstrzygnąć?
Oczywiście istnieją też rzeczy, które można łatwo wyjąć z pierwotnego kontekstu. Na przykład Koran podaje tzw. 99 imion (czy też atrybutów) Boga. Prawdopodobnie wszystkie da się pogodzić z chrześcijańskim myśleniem o Bogu – np. Bóg jest Wszechmocny, Niepokonany, Sprawiedliwy, Kochający, Jedyny itd. Ba, można nawet przeczytać tu i ówdzie, że lista ta rzeczywiście jest akceptowana przez niektórych chrześcijan w krajach arabskich, którzy w dodatku sądzą, że setnym, ostatnim imieniem Boga jest ath-Thaluth al-Muqaddas, a więc Trójca Święta. Teoretycznie możemy sobie zatem wyobrazić kogoś, kto w różańcu muzułmańskim o 99 paciorkach wymienia spinkę z cytatem koranicznym na krucyfiks, po czym zaczyna recytować owe imiona Boga, nadając im w myślach kontekst chrześcijański. W końcu to tylko (i aż) słowa. Analogicznie moglibyśmy „skopiować” jakąś modlitwę staroegipską czy rzymską, kierując ją do Chrystusa (a nie np. Ozyrysa czy Mitry), przy założeniu, że nie zawierałaby niezgodnych z katolicyzmem treści filozoficznych i teologicznych. Zresztą, podobno tego rodzaju skarby kulturowe można znaleźć w katolickich rytach.
Pytanie tylko: po co to robić? Mamy za sobą dwa tysiące lat chrześcijaństwa, nie jesteśmy u progu dziejów. Zauważmy, że Kościół z rezerwą podchodzi nawet do „przeskakiwania” pomiędzy obrządkami wewnątrz katolicyzmu: kapłan rytu unickiego nie może odprawiać Tridentiny na zawołanie, nawet jeśli nauczył się jej z książek. Kapłan łaciński nie celebruje „dla odmiany” mszy etiopskiej. Narzeczeni melchiccy czy koptyjscy co do zasady biorą ślub w swoim rycie.
Tradycje tworzą pewną całość, są zamknięte. Oczywiście to trochę jak z komórką: błona przepuszcza niektóre pożyteczne substancje, powinno się to jednak dziać pod kontrolą. Jeżeli dysponujemy całym szeregiem litanii i różnymi wariantami modlitwy różańcowej (np. różaniec do Krwi Chrystusa), to chyba nic nie stracimy przez to, że do naszych praktyk nie włączymy 99 imion koranicznych. Jeżeli dysponujemy rozlicznymi praktykami postnymi w łonie rzymskiego katolicyzmu, to nie musimy przyjmować dyscypliny Kościoła Etiopskiego. Jeśli mamy rozbudowaną mistykę katolicką, to dlaczego mielibyśmy pochopnie sięgać po sufizm i zen?
Co więcej, za każdym razem byłoby to postępowanie na własną rękę – tak zresztą czynią współcześni duchowni, bywa, że z opłakanym skutkiem. Rzym nie kwapi się do rozstrzygania trudnych spraw. Wypada jednak przyjąć postawę chłodnej rezerwy wobec osób jawnie angażujących się w praktyki innych religii, zwłaszcza tam, gdzie wszelkie możliwości umiejscowienia ich w chrześcijańskim kontekście są mocno wątpliwe. Dość przypomnieć, że np. ks. Rama Coomaraswamy, którego trudno byłoby przecież posądzać o niechęć do ortodoksyjnego hinduizmu, był przekonany, iż spotkania w Asyżu to coś złego, a księża trenujący jogę są „niepoważni” (silly).