I tu pojawia się pytanie: czy wg nauczania Kościoła Katolickiego (ew. wg "tradycyjnego nauczania") ZŁE jest bez wyjątku WSZYSTKO TO, co w JAKIKOLWIEK sposób rozbudza człeka sexualnie, jeśli dzieje się to POZA małżeństwem, czy nawet ściślej - poza łożem małżeńskim (w którym też jakieś tam ograniczenia są zresztą)?
Zaznaczam jednak, że wcale nie uważam, że każdy pozamałżeński taniec musi wiązać się z szukaniem podniecenia seksualnego. Generalnie jednak, pewna konwencja tańca, która polega na tym, iż z zasady przekracza się w nim dopuszczalne w innych sytuacjach granice bliskości pomiędzy mężczyzną a niewiastą, takiemu szukaniu podniecenia sprzyja. I dlatego zazwyczaj jest to bliską okazją do grzechu.
Otóż może tak: a co, gdyby ktoś zaczął bronić tańców (albo np. plaż) nie z pozycji "a mnie to nie podnieca" albo "nie musi w tym być nic erotycznego" - tylko wprost i otwarcie przyznał: "No tak, to jasne, że wiele (większość?) tańców w różnych kulturach ma konotacje erotyczne, odnoszące się w jakiś sposób do płciowości, do relacji damsko-męskich etc. Nie muszą przy tym być sprośne i mocno 'kontaktowe' - bo nawet nader subtelne figury mogą być dalekimi aluzjami do różnych-tam-dziwnych spraw. No, ale co z tego?"