Pytanie odnośnie przypadku K. Marcinkiewicza....Czy jeśli mąż opuszcza żonę, bierze rozwód i "żeni" się z inną, a po iluśtam latach chce do prawowitej żony wrócić kompletnie żałując za swoje postępowanie, to czy wówczas żona ma obowiązek go przyjąć jako męża, wybaczyć mu jakby nigdy nic i żyć z nim jakby się nic nie stało?Nie interesują mnie Państwa odczucia czy sądy, ale co mówi na ten temat teologia moralna.
Cytat: Jarod w Kwietnia 09, 2014, 12:38:44 pmPytanie odnośnie przypadku K. Marcinkiewicza....Czy jeśli mąż opuszcza żonę, bierze rozwód i "żeni" się z inną, a po iluśtam latach chce do prawowitej żony wrócić kompletnie żałując za swoje postępowanie, to czy wówczas żona ma obowiązek go przyjąć jako męża, wybaczyć mu jakby nigdy nic i żyć z nim jakby się nic nie stało?Nie interesują mnie Państwa odczucia czy sądy, ale co mówi na ten temat teologia moralna.Paster Hermasa mówił, że ma obowiązek. Z nowszych nie wiem.
Małżeństwu sakramentalnemu, w rozumieniu prawa kanonicznego, przyznano wprawdzie nareszcie (choć właściwie sankcjonując tylko faktyczny od trzech lat stan rzeczy) skutki cywilne, bez upokarzającej katolików konieczności poprzedzania go zawarciem kontraktu przed urzędnikiem państwowym. Cóż jednak z tego, skoro skutki te obwarowano wymogiem przekazania Urzędowi Stanu Cywilnego odpowiedniego zapisu, i to w nadzwyczajnym (pięć dni!) pośpiechu, wytłumaczalnym znów tylko chęcią pokazania kto tu jest naprawdę „ważny”. Gdyby nie ta intencja, czyż nie prościej byłoby przekazać parafiom obowiązek prowadzenia – jak ongiś bywało – ksiąg stanu cywilnego?Ale, co najważniejsze, państwo nie odważyło się – a raczej ani chciało o tym słyszeć – uznać wszystkich konsekwencji wynikających z zawarcia małżeństwa sakramentalnego, to znaczy przede wszystkim jego nierozerwalności. W obliczu tego faktu szczytem hipokryzji ze strony polskich czynników rządowych należy nazwać podpisanie się pod sformułowaniem art. 11 konkordatu: „Układające się Strony deklarują wolę współdziałania na rzecz obrony i poszanowania instytucji małżeństwa i rodziny, będących fundamentem społeczeństwa”. Zdania tego – w odniesieniu do strony rządowej – nie sposób zinterpretować inaczej, jak za pomocą dobrze nam znanej dialektyki, skoro szanując rzekomo i broniąc tych instytucji, podpisać się pod nauką o „godności nierozerwalności małżeństwa” państwo polskie już nie mogło! A przecież chodzi tu wyłącznie o uszanowanie nierozerwalności małżeństwa sakramentalnego: innowierców i bezwyznaniowców nikt do jego zawierania nie przymusza!Już po ogłoszeniu tekstu konkordatu jeden z głównych jego (rządowych) negocjatorów – pan minister Jan Maria Rokita z wyraźnym samozadowoleniem oświadczył, że państwo musiało bronić twardo „prawa” (katolików???) do rozwodu. Zauważmy przy okazji, że Pan minister zwierzał się był niedawno publicznie, iż swoją edukację polityczną zawdzięcza konserwatystom krakowskim. Ciekawe byłoby wiedzieć, u którego to ze Stańczyków p. Rokita nauczył się „bronić prawa” do poligamii i poliandrii? Bo nam się coś widzi, że rzekomy adept Stańczyków, acz niewątpliwy Galicjanin, zapatrzył się raczej w inne i wcześniejsze nieco, rakuskie wzory – „józefińskie”. Pamiętamy jeszcze, jak p. Rokita przynaglał Kościół do „popierania reform”; toż tego samego chciał oświecony cesarz Józef II, kasujący „próżniacze” zakony kontemplacyjne, lecz zachowujący łaskawie proboszczów, by nauczali „ciemnych kmiotków” handlu i higieny.
Można dopuścić separację i - chyba - coś na kształt świeckiej procedury stwierdzenia nieważności. Bo w końcu ślub cywilny też można zawrzeć w sposób nieważny, choćby kłamiąc co do swojej tożsamości.
Bardzo ciekawa sprawa panie Kamilu! A co z małżeństwami przez zasiedzenie? W sensie prawnym.
Coś podobnego było w prawie z 1836 r., które wprowadzało zmiany do Kodeksu Napoleona obowiązującego w Królestwie Kongresowym:https://repozytorium.amu.edu.pl/jspui/bitstream/10593/9985/1/Fastyn.pdf
Tak brzmiał przepis: