Z całym szacunkiem ale dla ateisty problem "miłosiernego Boga" istnieje tylko jako analiza postaci literackiej. I tutaj jest zasadnicza różnica w postrzeganiu tej postaci. Jeśli czytam Biblię i stoją tam słowa przez niego wypowiadane, że jest mściwy i okrutny (oczywiście między innymi), to wychodzę z założenia, że chyba sam wie co o sobie mówi i że sam zdaje sobie sprawę z tego, że nie traktuje wszystkich równo. I raczej śmieszy mnie słowna ekwilibrystka wierzącego usiłującego mnie przekonać, że to jest forma wielkiej miłości do wszystkich ludzi. Czy nie uczciwiej i prościej jest przyznać, że "mój Bóg potrafi być po prostu okrutny wtedy, kiedy w jego boskim pojęciu tak trzeba albo spełnia prośbę jakiegoś swojego pupila" zamiast na siłę dorabiać ideologię?
Co do Kananejczyków, to czy ich wybicie i oddanie ich ziem "narodowi wybranemu" nie jest związane z przekleństwem Noego? No i chyba nie wszyscy jednak zginęli. Niezbyt łapię się w chronologii biblijnej ale w Księdze Sędziów jest mowa o Kananejczykach mieszkających wśród nowych właścicieli ich ziem razem z zaznaczeniem, że łaskawie ich nawet nie wypędzono. Czy to nie tłumaczy w dość prosty, logiczny sposób i przede wszystkim oparty na Biblii tego problemu?
No i jak tak przeczytałam to co państwo napisali, to po raz nie wiem który mam wrażenie, że ateiści są myleni z racjonalistami lub agnostykami a to przecież zdecydowanie inna bajka
