KAES
|
|
« Odpowiedz #226 dnia: Listopada 03, 2010, 09:06:06 am » |
|
"In vitro - o co chodzi" Powiedziano na temat prób uregulowania zapłodnienia pozaustrojowego w polskim prawie już bardzo dużo, a z kim się nie rozmawia najczęściej można usłyszeć, że w ogóle nie wiadomo, o co chodzi w tym, co obecnie dzieje się w polskim sejmie.
Sprawę, aby rozebrać od właściwego końca, należy zacząć od dyrektywy 2004/23/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 31 marca 2004 roku w sprawie ustalenia norm jakości i bezpiecznego oddawania, pobierania, testowania, przetwarzania, konserwowania, przechowywania i dystrybucji tkanek i komórek ludzkich. Powiedzmy więc sobie od początku uczciwie, że polscy politycy wzięli się za rzecz właśnie z jej powodu, a nie dlatego, że po wielu latach dowiedzieli się, że jest w ogóle coś takiego jak zapłodnienie pozaustrojowe.
Z samego tytułu wydawać by się mogło, że ten akt prawny z zapłodnieniem pozaustrojowym ma niewiele wspólnego. Co to jest to oddawanie, pobieranie, testowanie, przetwarzanie, konserwowanie, przechowywanie i dystrybucja? Przede wszystkim chodzi o przeszczepy, transfuzję krwi. Unia domaga się, żeby to wszystko kontrolowało państwo przez specjalnie utworzone urzędy. Czy jest to niezbędne? Można się nad tym zastanawiać. Skrajni zwariowani liberałowie uważają, że ciało ludzkie jest własnością człowieka i tylko on może sobie z nim robić, co chce. Po co jakieś przepisy? Wszelcy materialiści sądzą, że ciało ludzkie nie odbiega swym statusem od innej materii - więc też prawnie problem można zredukować do innych zagadnień. Europejczycy wyrośli na zupełnie zdumiewającej w skali światowej doktrynie Wcielenia Boga i wierze w Zmartwychwstanie, za którym idzie zmartwychwstanie wszystkich mają z tym większy problem. Dalej jednak rzecz można pewnie rozstrzygnąć na gruncie prawa cywilnego określając specjalny status ciała ludzkiego i stąd wywodząc specjalne zasady postępowania z nim.
Można też oczywiście inaczej, tak jak chce obecnie Unia, do wszystkiego tworzyć specjalny urząd. Rzecz staje się problematyczna wraz z uruchomieniem procederu transplantacyjnego. Kwestia sama w sobie jest moralnie wysoce chwiejna. Chodzi przede wszystkim o przypadki, gdy chcemy mieć możliwość przeszczepienia organu, bez którego dawca żyć nie może. Tu pojawia się potrzeba utworzenia takiej doktryny, w której ramach pobieramy żywy organ, a twierdzimy, że sam dawca jest już martwy. Zagadnienie jest skomplikowane i co najmniej nieoczywiste, ale zostało jakoś tam uregulowane w systemie prawnym.
Przetaczanie krwi poza nawiedzonymi świadkami Jehowy specjalnych zastrzeżeń nie budzi. Jakie jeszcze są przypadki obrotu częściami ludzkiego ciała, które mogą niepokoić Brukselę do tego stopnia, by zmuszać wszystkie stolice europejskie do tworzenia specjalnej administracji, która oplecie rzeczywistość, by nie wydarzyło się nic złego?
Pobieranie ludzkich gamet czy to od dawców żywych, czy martwych nie byłoby tu w żaden sposób ciekawe, gdyby nie pewien aspekt. Gamety te, o ile są żywe, można ze sobą połączyć i powołać nowe życie, które umieszczone sztucznie w organizmie kobiety może rozwinąć się w normalną ciążę. Urzędnicy muszą zająć się w tej sytuacji tym, czy będzie to się odbywać w sposób zapewniający odpowiednią jakość.
Przechodząc do konkretów z tej perspektywy od razu widać, że PiS-owski projekt sygnowany nazwiskiem T. Wargockiej to czysty surrealizm. Jeżeli ktoś zakazuje in vitro, to w gruncie rzeczy problem w ogóle nie powstaje. Po co tworzyć całą administrację, która ma kontrolować sposób używania ludzkich komórek rozrodczych, skoro nie można ich używać w sposób budzący kontrowersje a w istocie niemoralny? Żeby jednak literalnie dyrektywę zrealizować administrację z dietami biurami i wszystkim powołuje się, a zakresem jej działania okazuje się w istocie... sztuczne zapłodnienie, ale wewnątrzustrojowe, czyli potocznie wszelkie przypadki sztucznej inseminacji. Takie działania w zdecydowanej większości są przez Kościół podobnie jak sztuczne zapłodnienie pozaustrojowe uważane za niemoralne, ale jednak z zupełnie innego powodu. Racją przy zapłodnieniu in vitro jest przede wszystkim to, że w procedurze tej większość ludzkich zarodków ginie a na dodatek stosuje się w stosunku do nich barbarzyńską procedurę mrożenia. Skoro zagrożone jest życie osoby trzeciej w stosunku do działających, zrozumiała jest konieczność interwencji władzy publicznej. Przy sztucznym zapłodnieniu wewnątrzustrojowym nic takiego nie ma miejsca. Jeżeli nawet działanie takie budzi zastrzeżenia moralne bez wątpienia można powiedzieć: państwu nic do tego, jak ludzie płodzą swoje potomstwo, skoro dla życia i zdrowia tego potomstwa nie ma zagrożenia.
Jak więc z tego widać, projekt T. Wargockiej jest zupełnie szczególnym przypadkiem komedii pomyłek. Unia chcąc propagować zapłodnienie pozaustrojowe, nie znalazła innego sposobu, niż dogłębna interwencja władzy. Część PiS-owców na samo in vitro się niby nie zgadza, ale interwencję państwa zostawia.
Kończąc wywody na temat tego najdziwniejszego projektu można jeszcze dorzucić, że zawiera on zapisy, które w ogóle ciężko zrozumieć. Oto bowiem mówi się tam, że ta administracja, która ma wszystko kontrolować będzie sprawdzać, czy kliniki, które będą prowadzić obrót gametami ludzkimi /a więc jak się wydaje tylko odnośnie do przypadków sztucznego zapłodnienia wewnątrzustrojowego, bo co niby można jeszcze robić z gametami ludzkimi?/ mają zawarte umowy z podmiotami upoważnionymi... do dokonywania zapłodnienia pozaustrojowego. Nie sposób pojąć, co autorzy tego zapisu mieli na myśli. Gdyby traktować to wszystko literalnie należałoby dojść do wniosku, że PiS-owcy mieli taki oto pomysł na pogodzenie nauczania Kościoła i stanowiska EU: Ma być zakaz dokonywania zapłodnienia pozaustrojowego? To zakazujemy. Ludzie mają to móc robić, ale pod ścisłym nadzorem państwowym? Proszę bardzo. W Polsce pod ścisłym nadzorem państwa będzie się dokonywać pobrania gamet, kliniki, które mają je pobrać mają mieć umowy - ale w Polsce nie wolno - więc pewnie mają mieć te umowy z klinikami zagranicznymi. No to pewnie trzeba będzie wywieść gamety poza granicę i tam je połączyć. Jeżeli nie o to chodziło mędrcom z PiS, to chyba już tylko ich trzeba pytać, po co im właściwie zapis o umowach, z które podmiotami będą przeprowadzać in vitro.
Kolejny projekt PiS autorstwa B. Piechy jest tworem równie kuriozalnym. Jest również efektem socjalistycznego fundamentu myślenia PiS, w ramach którego nie widzi się nic dziwnego w tym, że państwo interweniuje w najbardziej intymne obszary ludzkiego życia. B. Piecha zakazuje zapłodnienia pozaustrojowego co do zasady, ale specjalna administracja ma nie tylko te problemy, co u T. Wargockiej. Tym razem jej zainteresowaniu poddano losy istniejących już zamrożonych embrionów.
Jak wiadomo, z punktu widzenia nauczania Kościoła sytuacja embrionów znajdujących się w ciekłym azocie uznawana jest za moralnie nierozwiązywalną. Dla umysłu współczesnego człowieka, w tym jak widać większości klubu parlamentarnego PiS, jest nie do zaakceptowania sytuacja zła, którego człowiek nie jest sam w stanie naprawić. Dla katolika z kolei nie ma w tym nic zaskakującego, bo przekonanie o możliwości takiej sytuacji jest fundamentem rozumienia całych dziejów ludzkości. Czy gdyby człowiek był w stanie naprawić zło, które uczynił, Chrystus Pan miałby jakiś dobry powód, aby umierać na Krzyżu?
Jest łatwo zrozumiałym, czemu państwo powinno się interesować zakazaniem sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego - bo popełnianie tego typu czynów powoduje, że bardzo wiele niewinnych istnień ludzkich skazane jest na śmierć. Po co jednak państwo ma tworzyć specjalną administrację dla pilnowania, w jaki sposób rozwiązywany jest problem już istniejących embrionów? Przecież nikomu żadna krzywda się tutaj nie dzieje. Kościół uważa adopcję prenatalną za niemoralną, ale jeżeli ludzie chcą mieć taki grzech na sumieniu i nie powoduje to krzywdy osoby trzeciej?
Oczywiście, rozstrzygnięcia wymaga bardzo wiele problemów cywilnoprawnych. Kto jest w takim przypadku ojcem i matką? Czy dawcy gamet, czy osoby związane z okresem ciążowym? Te kwestie są od czasów prawa rzymskiego regulowane i wydaje się samo w sobie zbytecznym, by z powodu technicznie możliwej, a całkiem niemoralnej procedury zapłodnienia in vitro stawiać to wszystko na głowie. Jak ktoś chce się posuwać do działań niemoralnych, to prawo nie powinno mu tego w żaden sposób ułatwiać.
Ta reguła ma zresztą szersze zastosowanie. W kulturze europejskiej rozumianej jako wykwit prawdy Ewangelii i filozofii greckiej uważa się, że podstawą prawa jest zasada moralna. Mogą istnieć reguły moralności nie sankcjonowane prawnie, ale nie może być niemoralnego prawa. W tym kontekście widać również wadliwość obydwu propozycji PiS-owskich. Skoro sztuczna inseminacja jest działaniem niemoralnym, nie powinna być opisywana procedurami prawnymi. Skoro podobnie jest z adopcją prenatalną, nie powinno się tego ubierać w paragrafy. Choć jak wyżej wyłożono, w tym zakresie nie ma też potrzeby, by stanowić zakazy. Innymi słowu, PiS-owcy zgodnie ze swą socjalistyczną mentalnością usiłują prawnie rozwiązać problemy, które w ogóle tego nie wymagają.
Dalej mamy projekt PO-owski projekt J. Gowina. To również rzecz bardzo zabawna, choć zupełnie z innego powodu. Odnośnie do podstawowej kwestii zapłodnienia pozaustrojowego można mieć w zasadzie dwa poglądy: jest to moralnie dopuszczalne albo niedopuszczalne. Poszczególne sądy będą oczywiście zależne przede wszystkim od przekonania, czy ludzki embrion jest człowiekiem, czy też nie. Konsekwentnie, zwolennicy pierwszego poglądu będą sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego zabraniać, bo jest to narażaniem ludzkiego życia na wielkie niebezpieczeństwo i znalezienie się w sytuacjach moralnie nierozwiązywalnych. Zwolennicy drugiego poglądu nie będą oczywiście widzieć żadnego problemu. Jeżeli mamy do czynienia najpierw tylko z komórkami rozrodczymi, a potem nieróżniącym się niczym od nich w statusie ich połączeniem, to nie ma się specjalnie czym zajmować i skoncentrować się można bardziej na takich zagadnieniach, kto powinien płacić za takie procedury, po jakim czasie zamrożone embriony należy wylać do zlewu, bo ich jakość nie zapewnia odpowiedniego standardu świadczonych usług, itp.
Wobec tych dwóch przynajmniej intelektualnie pojmowalnych poglądów J. Gowin wykombinował rzecz zupełnie niezwykłą: in vitro jest dopuszczalne, ale tylko w niektórych przypadkach. Jak by nie patrzeć, za rozstrzygnięciem takim powinien stać pogląd, iż embrion poczęty w szkle jest człowiekiem, ale nie zawsze. J. Gowin uważa, że zapłodnienie pozaustrojowe powinno być dopuszczalne, ale tylko w przypadku niektórych małżeństw.
Pomijając trudne do usunięcia sprzeczności w założeniach, takie rozwiązanie ma również dość oczywiste skutki pragmatyczne. Wydaje się wysoce prawdopodobne, że polski TK zakwestionuje rozwiązanie, w którym według nieostrych kryteriów jednym się na coś pozwala, a innym nie. Jak nawet nie polski TK, to pewnie organy unijne zgłoszą zastrzeżenia. Jak to działa, widzieliśmy już na przykładzie projektu B. Piechy. Opisując procedury sztucznego zapłodnienia wewnątrzustrojowego, PiS uprzywilejował małżeństwa. Chyba nawet bez interwencji Brukseli marszałek sejmu wskazał im, że zgodnie z unijnym prawem nie mogą być dyskryminowane stałe związki. B. Piecha potulnie wpisał do swojej ustawy prawne zrównanie małżeństw i stałych związków. Czy nie należy uznać za wysoce prawdopodobne, że tą metodą ktoś załatwi projekt J. Gowina, jeżeli stałby się prawem obowiązującym?
Dalsze projekty wiązane z nazwiskiem M. Kidawy-Błońskiej i lewicowy opisać jest już bardzo łatwo. Skoro w zapłodnieniu pozaustrojowym nie widzi się problemu moralnego, to faktycznie pozostają tylko techniczne kwestie, jak ma działać administracja, która wszystko to organizuje. Te procedury zabawne, prowadzą do różnych paradoksalnych wniosków, ale opisywanie ich zbyt radykalnie wydłużyłoby ten i tak już przydługi tekst. Pozostańmy może przy spostrzeżeniu, iż projekt lewicy zupełnie logicznie zbliża statut ludzkiego embrionu do organu bądź tkanki, pobranych od dawców żywych lub martwych. Skoro embrion nie jest ludzkim życiem, nie jest człowiekiem, nie widać żadnych rozsądnych powodów, by traktować go w jakiś sposób specjalny.
Jakie wnioski z tego płyną? Nie do końca można zrozumieć tych, którzy ukazują obecną sytuację w sejmie, jako cywilizacyjny spór ukazujący kto jest dobry, a kto zły. Trzeba sobie otwarcie powiedzieć: każdy z projektów zawiera jakieś zapisy niezgodne z nauczaniem Kościoła. Na dodatek ci, którzy mienią się być obrońcami strony katolickiej, wykopali swoje wały na terenie wroga, dążąc do ochrzczenia unijnej dyrektywy, która u swego fundamentu skonstruowana jest po to, by wprowadzać do porządku prawnego niemoralność i sączyć materialistyczną koncepcję człowieka.
Czy coś jeszcze można z tym zrobić? O ile kwestie te nie stały się częścią targów politycznych dotyczących zupełnie innych spraw /a przed wakacjami mówiło się, że lewica zażądała ustępstw w tym zakresie za różne sprawy związane z przejmowaniem mediów publicznych/, trzeba zejść z niewygodnego terenu dyrektywy unijnej, na którym na dodatek wcale nie musimy się poruszać. Fundamentalnie niemożliwego połączenia dyrektywy z nauczaniem Kościoła na dodatek próbuje się dokonać na tyle sposobów, że nikt nie ma szansy na większość.
W tej sytuacji trzeba by zacząć myśleć z zupełnie innej strony - wokół jakich zagadnień istnieje teki konsensus, że można poszukiwać większości, a uchwalenie takich rozwiązań nie będzie pozostawać w sprzeczności z nauczaniem Kościoła. Jak się wydaje, takie warunki spełnia próba przesądzenia o jednym zagadnieniu - przynajmniej czasowym rozstrzygnięciu o niestosowaniu mrożenia ludzkich embrionów. Być może lepiej pchnąć sprawę choć trochę do przodu, niż strwonić kolejne lata na sporach i dreptaniu w miejscu, albo wręcz uchwaleniu całościowego prawa zawierającego bardzo niedobre rozwiązania. Obecny brak jakichkolwiek zasad nie może być akceptowany zwłaszcza ze względu na największe zło - codzienne trafianie do ciekłego azotu kolejnych embrionów - i odnośnie do tego zgadza się, jak się wydaje, większość posłów. Jeżeli jednak będą się oni kłócić o dalsze rozwiązania szczegółowe, które na dodatek i tak są wysoce niezadowalające, skutkiem może być uchwalenie ustawy według którejś z propozycji przeciwników. A to na przyszłość zmienić będzie bardzo trudno.
Ludwik Skurzak
współzałożyciel inicjatywy obywatelskiej "Contra in vitro"
|