Kolejna opowiesc z cyklu "Moj wikary" (czyli ten, co palil skrzypcowe ornaty
). Bedac proboszczem w jednej parafii (u naszych poboznych poludniowych sasiadow) przed swietami wielkanocnymi oglosil, ze w jakims dniu odbedzie sie spowiedz generalna dla wszystkich, a ci, co popelnili grzechy ciezkie, moga przyjsc na plebanie o godzinie X. Oczywiscie bardzo predko znalazl sie na dywaniku u biskupa, ktory raczej nie byl zadowolony... Ow wikary w ogole uwaza, ze jesli cos jest wymagajace, to trzeba z tego zrezygnowac, bo nie ma sensu, zeby przypominac ludziom o tym, czego nie lubia (np. spowiedz, nauka religii czy celibat; o takich rzeczach jak zakaz antkoncepcji czy in vitro nie wspomne). Zreszta w kazaniach nie uzywa slowa "grzech", bo to swiadczy o zacofaniu Kosciola i powrocie do sredniowiecza, a w czasie obrzedu np. chrztu przerobil sobie rytual w ten sposob, ze usunal wszystko to, gdzie chociaz nie wprost byla mowa o grzechu, a jesli sie juz nie dalo inaczej, to zastapil je bardziej postepowymi okresleniami, np. "rozne trudne wydarzenia w naszym zyciu, na ktore i tak nie mamy wiekszego wplywu", "sytuacje, ktore sa wynikiem skomplikowanych okolicznosci zyciowych" itd. Jak z nim rozmawiam, czuje sie nieomal skrajnym konserwatysta i az sam sie dziwie