Są nie tylko rodzonymi braćmi, ale też proboszczami parafii, gdzie doszło do cudownych zdarzeń. Jeden mieszka w Sokółce, drugi w Korycinie.
Pochodzą z kolonii Bogu Dzięki koło Kamiennej Starej w gminie Dąbrowa Białostocka. Wprawdzie kolonii o takiej nazwie próżno szukać na mapie, ale mieszkańcy dąbrowskiej gminy bez problemu wskażą, jak tam dojechać. Tutaj wszyscy znają rodzonych braci – Stanisława i Andrzeja Gniedziejków, którzy postanowili "iść na księdza”.
Dwie cudowne historie
O tym, co wydarzyło się w sokólskiej parafii pw. św. Antoniego Padewskiego, gdzie proboszczem jest starszy z braci – Stanisław, słyszał z pewnością każdy. Od miesiąca rozpisują się na ten temat gazety lokalne, krajowe i zagraniczne. Chodzi o cud eucharystyczny. Rok temu upuszczona na ziemię hostia przemieniła się we fragment mięśnia sercowego człowieka. Kiedy o tym fakcie dowiedziały się media, o sokólskim kościele zaczęło być głośno. Chociaż do uznania tego zjawiska przez Watykan jest jeszcze daleko, to jednak wiele osób nie ma najmniejszych wątpliwości, że w Sokółce rzeczywiście doszło do cudu eucharystycznego.
O cudownym zjawisku opowiadają też mieszkańcy korycińskiej gminy. I nie chodzi im bynajmniej o zdarzenie z Sokółki. Oni mają swój własny cud. To historia, która przytrafiła się młodszemu z braci Gniedziejków – Andrzejowi, proboszczowi miejscowej parafii pw. Znalezienia i Podwyższenia Krzyża Świętego.
– Matka Boża Korycińska ocaliła naszego proboszcza. W moim przekonaniu jest to oczywisty cud – stwierdził Mirosław Lech, wójt Korycina.
Co takiego przytrafiło się ks. Andrzejowi Gniedziejko? Był początek września br. Proboszcz, który bardzo rzadko wyjeżdża gdzieś na dłużej, udał się z grupą młodzieży do Częstochowy na ogólnopolskie dożynki. W tym czasie w jego mieszkaniu urządzonym na plebanii obok kościoła wybuchł pożar. Ogień zniszczył dwa pomieszczenia, a potem... sam zagasł. Ci, którzy szacowali straty po pożarze, nie mieli wątpliwości, że gdyby proboszcz był na plebanii, nie wyszedłby z tego żywy.
Ponieważ w korycińskim kościele znajduje się obraz Matki Bożej Korycińskiej, zatem parafianie zaczęli właśnie jej przypisywać ocalenie proboszcza. Zdarzenie szybko okrzyknięto cudem.
Co by było, gdyby...
Kiedy w Korycinie rozprawiano o niezwykłym ocaleniu proboszcza, w mediach ukazała się informacja o cudzie eucharystycznym w Sokółce.
– Co prawda nasz cud nie jest taki jak sokólski, ale to też cud – podkreślił mieszkaniec Korycina.
A co na to wszystko ks. proboszcz Andrzej Gniedziejko?
– Każdy ma prawo do własnej interpretacji tego typu zdarzeń i dobrze, że tak jest. Trudno powiedzieć, co by było, gdybym nie pojechał do Częstochowy. Może wtedy nie mielibyśmy pożaru? Z pewnością nie łączyłbym zdarzenia z Sokółki z tym, co zaszło w Korycinie – przyznał proboszcz Andrzej Gniedziejko. – W swoim osobistym rozumieniu mogę uznać za cud to, co mnie spotkało, ale nie mogę narzucić takiej interpretacji innym. Jednocześnie każdy ma prawo widzieć w tym wyraźny dowód działania Boga – dodał duchowny.
Obraz skrywał tajemnicę
Według relacji parafian z Korycina, pożar na plebanii "dał ludziom dużo do myślenia”. Po pierwsze – ogień oszczędził parafialne archiwum, po drugie – płomienie nie zajęły drewnianego stropu budynku i po trzecie – pożar sam zgasł. Akurat ta ostatnia rzecz ma racjonalne wytłumaczenie, a mianowicie ogień przestał się rozprzestrzeniać, bo w budynku zabrakło tlenu.
– My tam wiemy swoje. Był cud i już – podkreśliła starsza mieszkanka Korycina.
Parafianie zestawiają ocalenie proboszcza z odkryciem, jakiego niedawno dokonano w obrazie Matki Bożej Korycińskiej. Otóż po oddaniu go do renowacji okazało się, że pierwsza warstwa farby zasłaniała zupełnie inną, znacznie piękniejszą twarz Madonny. Teraz obraz z nowym obliczem można zobaczyć w korycińskim kościele.
źródło :
www.wspolczesna.pl