Forum Krzyż
Novus Ordo => Kościół posoborowy => Wątek zaczęty przez: rysio w Października 02, 2017, 10:09:35 am
-
Zima się zbliża - obuj buty.
Powiedział mi ksiądz z Warszawy, że dotowana z budżetu ministerstwa wojny, katedra polowa WP drenuje tace pobliskich parafii, ponieważ zimą ludzie walą na msze do ogrzewanej na fest katedry wojskowej. Ludzie szukają komfortu.
Inny proboszcz wyrzekał, że "czcigodni ojcowie dominikanie" - jak mówił z przekąsem, zabierają mu wiernych, szczególnie studentów. Przyczyną tej sytuacji jest ponoć dobrze prowadzone duszpasterstwo i dobre kazania. Jednemu i drugiemu wymaganiu wiernych parafia sprostać nie może bo ...ma szczupłe zasoby kadrowe.
Dlatego proboszcz był zwolennikiem "przywiązania" wiernych do parafii - popierał nakaz ustalony przez synod "I komunie tylko w parafii ucznia" a nie "parafii szkoły" (z czego w praktyce KEP się wycofał).
Większość wiernych - dotyczy to dużych miast - szuka jednak ciekawego kazania. Potwierdza to d. bp. krakowski K.Nycz w książce - wywiadzie gdzie mówi mniej więcej tak: "może wielu księży zabrałoby się do pracy nad kazaniami gdyby był nakaz publikowania kazań i podpisywania ich imieniem i nazwiskiem".
Czy oznacza to, że w dużych miastach nie wystarcza już modulować głos, marszczyć brew? Czy należy jednak zabrać się do ciężkiej pracy jaką jest pisanie kazań na niedzielę? - koniec świata.
Negatywne zdanie na temat tego zjawiska ma ksiądz Mirosław Drzewiecki, który na swoim blogu mdrzewiecki.wroclaw.pl określa wędrowanie po kościołach "wielką przegraną idei soborowej o integracyjnej roli parafii w życiu Kościoła".
Od czasu odwrócenia księdza tyłem do Boga a twarzą do ludu, wymiar osoby księdza -społecznie- wzrósł. Wierni szukają mszy odprawianej przez księdza x. bo...? no właśnie; chyba chodzi o kazania. Skoro liturgia nowusowa jest dodatkiem - czasami przydługim - pozostaje kazanie. Wielu ludzi nastawia w niedzielę radio z mszą - by usłyszeć właśnie kazanie. Co Państwo sądzą o przyczynach churchingu?
-
'Churching' to przecież także domena tradsów: zamiast do parafii jak Pan Bóg przykazał (albo jak papież powiedział; czy biskup), to na 'tę lepszą mszę' na drugim końcu miasta albo i województwa; a nawet i w tej puli można sobie przebierać ('tylko do Bractwa', 'wszędzie tylko nie do Bractwa', 'tylko do sedeków' itd.). :D I co teraz: wychodzi na to, że nie ma symetrii, bo tradycjonaliści mają poważny i prawdziwy powód, by znikać z życia parafialnego; a te nowusowo-lemingowe masy to po prostu z fanaberii; z tego dobrobytu to się im w głowach pomieszało. :P No, ale jeżeli gdzieś-tam hen, trzy dzielnice dalej rzeczywiście mogą otrzymać coś, co uważają za ważne dla nich, np. budujące kazanie czy wyjątkowo budującego spowiednika, a zarazem parafia im tego nie daje... Przypominam, że jeszcze w XIX wieku w czasie misji ludowych popularnym rozwiązaniem, mającym przyciągnąć wstydliwych do konfesjonałów, było 'przywożenie' księży spoza parafii, bo "tak przed naszym wikarym, oj to nie bardzo...".
Ale to tak pół-żartem. Generalnie nie jest to jakiś zły zwyczaj, dopóki nie przekracza pewnej miary. Na przykład taki człowieczek jak ja: mieszkało się w kilku miastach po rok, dwa, kilka, trudno było mówić tam o jakimś 'zakorzenieniu' czy znajomości parafii, w którą los rzucił człeka. W tym kontekście nie jest tak nienaturalne to, że od czasu do czasu zechce człowiek sprawdzić 'jak to tam jest' w tej innej dzielnicy, choćby celem zerknięcia, jak ich kościół wygląda od strony architektonicznej itd. Szczególnie, jeśli po drodze zaliczy sobie kulturalny spacer niedzielny (czy też w innym dniu).
Ale to jednak są bonusowe wycieczki, żeby nie było; trzonem pozostaje parafia i pewnie powinna nim być, zwłaszcza jeśli ktoś się z niej autentycznie wywodzi.
BTW czasem mam wrażenie, że p. rysio to mógłby założyć jakąś Antyklerykalną Partię Wstecznictwa "Reakcja", tak silna jest jego złośliwość pod adresem kościelnego 'mainstreamu posoborowego' ;D
-
Przyczyny sa generalnie dwie: wygoda i wymagania. Ktos chce miec wygodniej, wiec szuka kosciola z ogrzewaniem (nie kazda parafie stac na fest ogrzewanie a ludziom to trudno wytlumaczyc - wiem z wlasnego doswiadczenia), ale rowniez z lepszym dojazdem, z wiekszym parkingiem, z krotsza msza (woli jechac 15 minut, zeby msza byla krotsza o 5 minut niz w jego parafii).
Ktos szuka mszy na wyzszym poziomie czyli pragnie sensownieszych kazan, lepszej liturgii, lepszego spiewu, braku polityki w kosciele, moze lepszej atmosfery, moze nawet lepszej estetyki kosciola - trudno odmowic im racji, bo srednia jest tragiczna. Sam tak robilem od polowy szkoly sredniej i z kilkunastu parafii w moim rodzinnym miescie znalazlem parafie, w ktorej bylo wprawdzie nowoczesnie (:D), ale na poziomie i nikt sie nigdzie nie spieszyl. I to jest tez tragiczne, ze byl tylko jeden taki kosciol, gdzie bylo w miare ok, z bodajze dwudziestu.
Krotkie podsumowanie:
1. Grupa argumentow "z wygody" z zasady jest bardziej dyskusyjna niz argumenty "z wymagan".
2. Wiecej ludzi zmienia kosciol z powodu wygody niz wymagan liturgicznych/religijnych/duchowych (i to jest przykre).
3. Wiekszosc ludzi obecnych na mszach w konkretnym kosciele to ludzie miejscowi - wiec uprawiajacy churching sa niewielkim procentem (i znowu wychodzi, ze wiekszosc ludzi nie ma zadnych oczekiwan i wymagan).
4. W zmienianiu kosciolow nie ma nic zlego - szczegolnie jesli ktos chce poznac inne parafie, koscioly, ksiezy, sposoby mowienia kazan. Mowienie o szczegolnej i wyjatkowej roli parafii w zyciu katolika jest jednak pewna przesada. Wazniejsza jest religijna dojrzalosc i przystepowanie do sakramentow.
5. Samego mnie irytuje, jak sie dowiem, ze ktos z moich parafian byl na mszy gdzie indziej i z tego powodu byly u mnie puste lawki. Ale po chwili sie uspokajam ;). I sam wiem, ze nawet u siebie w wiejskiej wymierajacej parafii sie spotykam z churchingiem - zarowno z powodu wygody, jak i wymagan ;).
-
Czym jest parafia po soborze? To wspólnota wiernych + jursdykcja proboszcza dla niektórych sakramentow i sakramentaliów.
Kiedyś gdy sieć kościołów była rzadsza było naturalne, że wspólnota katolików zawiązuje się na danym terytorium, bo nie było innych opcji (no może poza dużymi miastami). Obecnie gdy ludzie są mobilni i częściej zmieniają miejsce zamieszkania to wspólnoty mogą szukać w różnych miejscach - nie po linii terytorialnej. To jest przyczyna churchingu.
Jurysdykcja też jest tylko formalizmem - ot podobne to do tego, że aby wyrobić dowód trzeba pójść do gminy swojego zameldowania. W większości księża pozwalają na przyjmowanie sakramentów poza parafią (no może jacyć biedniejsi wiejscy się stawiają).
Jednym słowem - parafie pozostają już tylko jednostkami administracji. Czy to jest problem? Nie sądzę. To co jest przydatne to to, aby katolik był w jakiejś katolickiej wspólnocie katolikó, gdzie nie jest anonimowy. Dawniej to było naturalne, bo po prostu znał sąsiadów czyli współparafian - teraz tak już nie jest. Inna sprawa - fajnie, aby miał jakiegoś stałego spowiednika. To są elementy, które pomagają w zbawieniu dusz. Nie muszą one być realizowane w parafiach.
-
Znam przypadek, że pewna osoba jeździ co tydzień 145 km (w jedną stronę) na mszę trydencką. Podejrzewam że robi to dlatego że tam jest ten ksiądz i znajomi. A ma jedną mszę trydencką w odległości 40 km, drugą - 50 km, trzecią - 75 km.
Ideałem jest model parafii. Budować relacje z najbliższym otoczeniem. To ma zalety:
a) praktyczne - ludzie się lepiej znają w najbliższym otoczeniu, łatwiej sobie wzajemnie pomagać,
b) duchowe - bo to "wejście w parafię" skłania do zaangażowania się w czynne budowanie/poprawianie parafii ale i siebie (choćby cnota cierpliwości). To uczy brania odpowiedzialności za najbliższe otoczenie, a nie: być biernym, jechać gdzieś na gotowe i mieć wszystko w d... że w faktycznej parafii jest wujowo.
-
1. Dzieckiem będąc, mieszkałem w parafii "A" w geograficznym kształcie kiszki; na jednym końcu był kościół parafialny, a tym z drugiego końca dużo bliżej było do parafii "B". Mimo tego Lud Boży w niedzielę wędrował (pieszo lub na rowerach, takie to były czasy) do swojej przepisowej parafii "A", tak jak było "od zawsze".
W pewnym momencie nastąpiło tąpnięcie: proboszczem w parafii "B" został ksiądz, który znacznie krócej odprawiał Mszę (NOM, takie to już były czasy). Lud Boży dość szybko zorientował się, że można zaoszczędzić kwadrans i zaczął gremialnie wędrować do parafii "B". Były tam tłumy nieprzebrane... Kilka razy byłem tam na Mszach - proboszcz nawet chyba nic nie opuszczał, tylko miał taki szybki, nerwicowy sposób mówienia. No i miał jeszcze tę nieocenioną "zaletę", że spowiadał w tempie niezwykłym: żadnych pytań, puk, puk i następny proszę... Kolejki miał zawsze imponujące. I recenzje wiernych wspaniałe.
Minęło ponad dwadzieścia lat: "nowy" proboszcz z "B" przeszedł na emeryturę i wyjechał z parafii. Nowy proboszcz odprawia i spowiada tak jak sąsiedzi. Sytuacja wróciła do "normy" - Lud Boży znów co niedziela pracowicie zasuwa, tym razem samochodami, do prawowitej parafii "A".
2. Koniec lat dziewięćdziesiątych . Parafia miejska, dominikanie oczywiście... Największą frekwencją cieszy się Msza "dziecięca". Tłumy nieprzebrane, tzn. dzieci może 20-30, ale kościół "nabity" setkami głównie staruszek, które podziwiają tańczącą i wygłupiającą się na rozmaite sposoby dziatwę. W pewnym momencie zauważyłem, że pewnie co dziesiąta babcia ekscytuje się swoim wnuczkiem, pozostałe 90 % przychodzi popatrzeć, bo może wnuczka nie mają, albo wnuczek daleko...
Msza "dla inteligencji" w tej samej parafii. Ciągną wszyscy pobożni pracownicy i Uniwersytetu i Politechniki z miasta i okolicy i w ogóle cała "inteligencja katolicka" z okolicy. Jest, jak to mówią gimnazjaliści - słodko: kazanie o tym że Bóg wszystkich kocha, że będziemy zbawieni niezależnie od tego w co wierzymy, ale ze względu na miłość okazywaną bliźnim, że piekło, jeśli jest, to puste. I tak w kółko o tym samym. Żadnych trudnych tematów typu aborcja itd.
3. Pobożna parafia wiejska. Proboszcz też zacny, komunia na kolanach, dużo nabożeństw dodatkowych, NOM przepisowy, bez udziwnień. No i w latach dziewięćdziesiątych, dziesięć kilometrów dalej tworzy się parafia wojskowa, której proboszcz bierze połowę nieoficjalnej stawki za chrzciny, śluby, żadnych wymagań co do papierów, msza króciutka, radosna. Frekwencja gigantyczna; duża część "pobożnej parafii wiejskiej" odczuwa sympatię do munduru, w niedzielę jadąc dziesięć kilometrów dalej.
4. Większość Ludu Bożego bardziej interesuje się zawartością portfela i klasą samochodu proboszcza niż jego pobożnością
i moralnym prowadzeniem się. "Idealny" proboszcz powinien być jak dżentelmen - nie mówić o pieniądzach, ale je mieć. Jeżeli już musi być składka na jakąś inwestycję, to koniecznie po równo - stówa i od emerytki żyjącej za 500 zł i od biznesmena. I lista wpłat musi być odczytana, a najlepiej i wywieszona. Staruszka będzie zadowolona, że dała dużo, biznesmen będzie zadowolony, że zaoszczędził. Aha, i koniecznie zapowiadać intencje Mszy na cały tydzień, z podaniem ofiarodawców (zrobi się zdrowa konkurencja: dobra córka Zośka dała 3 razy na Mszę za matkę, a Kaśka tylko raz...).
Wnioski:
1. Pierwszy, naukowy: już Kopernik powiedział, że "zły pieniądz wypiera dobry pieniądz"...
2. Drugi, konwencjonalny: większość Ludu Bożego chce, żeby było: tanio, radośnie i szybko. I ciepło. I oczywiście żadnych wymagań, czyli ma być słodko.
PS Jest oczywiście margines, który szuka Mszy pobożnej, ale dla statystyki "churchingowej" to się nie liczy.
-
już Kopernik powiedział, że "zły pieniądz wypiera dobry pieniądz".
Tylko w funkcji obiegowej - pozbywamy się złęgo pieniądza i płacimy nim. W funkcji przechowywania wartości jest dokładnie odwrotne twierdzenie - dobry wypiera zły - oszczędzamy w dobrym pieniądzu.
-
już Kopernik powiedział, że "zły pieniądz wypiera dobry pieniądz".
Tylko w funkcji obiegowej - pozbywamy się złęgo pieniądza i płacimy nim. W funkcji przechowywania wartości jest dokładnie odwrotne twierdzenie - dobry wypiera zły - oszczędzamy w dobrym pieniądzu.
Żeby to stwierdzić, trzeba być na wyższym stopniu duchowości :) Kopernik stworzył prawo o zachowaniu się statystycznej masy...
-
Już kiedyś pisałem, że moim zdaniem krytyka "churchingu" to wymysł poroboszczów niezadowolonych z odpływu wiernych. Po ich skargach prawdopodobnie przejęli się biskupi, a od nich poszło w "Gość Niedzielny". Wiem, że mogą być różne motywy - ale jedno mnie zastanawia. Od dawna w miastach były kościoły zakonne, a miasta były mniejsze niż obecnie. Ludzie chodzili również do tych zakonnych, należeli tam do bractw... Nie wiem czy wówczas przeszkadzało to komuś. W części takich kościołów zakonnych utworzono parafie dopiero w drugiej połowie XX w. i tu możemy wejść w bokotemat czy to dobrze, że zakony, które przez wieki nie prowadziły parafii teraz zaczęły prowadzić. Ale z jednej strony mamy duże miasta i możemy zapytać - to czy taki kościół dominikanów według krytyków "chirchingu" powinien stać pusty. W dużym mieście i tak sobie poradzą. A mamy i mniejsze miejscowości - takie Nowe Miasto nad Pilicą. Jest kościół parafialny i kościół kapucynów (bez parafii). Czy według krytyków "churchingu" w tym drugim powinni być tylko kapucyni, no i może jeszcze siostry honoratki?
Myślę, że skoro od wieków kościoły bezparafialne budowano to liczono się, że ktoś do nich będzie chodził. Chyba, że przed soborem to wyglądało inaczej bo było zapotrzebowanie na miejsca do odprawiania - boczne ołtarze itd., a teraz to wszystko można ograniczyć do koncelebry, najlepiej w parafii?
W większości księża pozwalają na przyjmowanie sakramentów poza parafią (no może jacyć biedniejsi wiejscy się stawiają).
Zależy od księdza. Z tych nie pozwalających wydaje mi się, że to nie tyle bieda bywa ile "ale jak wy możecie nie chcieć u mnie? Ośmielacie się myśleć, że u mnie jest coś gorzej?".
Inna sprawa, że - moim zdaniem - złym rozwiązaniem jest istniejący dzisiaj podatek płacony od parafian. I to również wpływa na irytację proboszczów - muszą płacić za wiernych, których nie mają. Kościół rektorski zaś ma wiernych i podatków nie płaci
-
@Aqeb
Zakon to jednostki do zadań specjalnych: modlitwa, misje, opieka nad sanktuarium, różne zadania "specjalne" (także w diecezji, na zlecenie biskupa). Daniej zakonnicy utrzymywali się z własnej pracy, a w dalszej kolejności - z kwesty przeprowadzanej wśród lokalnej społeczności. Np. Jasna Góra - paulini opiekują się sanktuarium, ale paulini to pustelnicy (!). Albo Niepokalanów - bracia mieli pracę misyjną, drukowali gazety, itp. Niepokalanów został wybudowany w szczerym polu.
A skoro już jest klasztor - to i kościół, choćby na wszelki wypadek. A skoro kościół - to i drzwi miał otwarte i ludzie tam zaglądali. A jeżeli komuś charyzmat danego zakonu podszedł, to wstępował do III zakonu lub do bractwa o danym charyzmacie.
Ale, po pierwsze: tacy zakonnicy, nie wychodzili "do ludzi" aż tak jak dzisiaj. Nie przejmowali funkcji parafii, choć niektóre klasztory były budowane w centrach miast, w ludnych miejscach, by dotrzeć z Ewangelią do ludzi (misja, jako funkcja pomocnicza dla parafii a nie zastępcza). Ale Zakonnicy byli kiedyś tym kim powinni byli być - czyli prawdziwymi zakonnikami. Dzisiaj zakonnicy niewiele różnią się od księży diecezjalnych poza tym że żyją we wspólnocie.
Po drugie: należy rozróżnić między "wizytowaniem innego kościoła od czasu do czasu" a "churchingiem - olewaniem własnej parafii". Nie sądzę, by kiedyś wierni aż tak olewali swoje parafie jak dzisiaj.
-
Reasumując,
X Pauluss rozróżnia dwie przyczyny: "z wygody" - większość, "z wymagań" -znaczna mniejszość (niestety)
X Aqeb podkreśla, że churching musiał istnieć historycznie i dał dobre przykłady kosciołów zakonnych. Słusznie zauważając, że płaczą ci proboszczowie, którzy na churchingu tracą (i pieniądze tacowe i podatki od martwych dusz)
Pan Jarod twierdzi, że churching to efekt mobilności życiowej wiernych.
Pozostali Forowicze zwracają uwagę na wędrowaniu ludzi w poszukiwaniu "atrakcyjności" mszy św. "Atrakcyjności" o której mówił Benedykt XVI porównując niektórych księży do kuglarzy z przemysłu rozrywkowego.
Czuję jednak niedosyt, nadal chyba nie trafiamy w sedno. Bo na przykład nikt (ja również) nie zwrócił uwagi na ogólny spadek frekwencji na Mszach. Może churching był zawsze, tyle że nie był zauważalny ponieważ "wzyscy chodzili do kościoła". Obecnie "przeciąga się" lub jak mówią księża "przyciąga się" czym się da tych co jeszcze chodzą.
Myślę, że trzeba podzielić dyskusję na duże aglomeracje i resztę Polski.
Stawiam taką tezę:
W dużych aglomeracjach do kościołów chodzą - mają coraz większy udział wśród wiernych - ludzie, którzy cokolwiek zastanawiali się nad własną religijnością. Chodzą... a nie muszą - nie ma już bowiem presji środowiskowo-rodzinnej. Zatem podejmują świadomy przemyślany wybór.
Wybór związany jest z czasem wolnym na tego typu przemyślenia. Czas wolny to luksus, na który pozwolić sobie moga ludzie w społeczeństwach bogacących się. Rzemiosło artystyczne na wsiach, pojawiło się gdy poziom życia wyraźnie podniósł się - druga połowa XIX w. Popyt wiejski na rękodzieło stał się tak duży, że wiejski "dłubak" mógł utrzymać się z samego "dłubania" artystycznego.
Słowem, uważam, że wymagania i oczekiwania rosną w miarę bogacenia się. Ludzie prości, zakompleksieni odpadli od Kościoła bo religijność jaką posiadali była zbyt słaba by oprzeć się współczesnej konsumpcyjnej kulturze. Kościół to była "wiocha" i dlatego niedzielę spędzali w galeriach handlowych. Pozostają ludzie, dla których Kościół jest wyborem. Są to ludzie wymagający, którzy nie odnajdują w polskim posoborowiu niewiele na oczekiwanym poziomie. Dlaczego? - bo posoborowie polskie też jest proste i zakompleksione, dla którego dbałość o formę i treść katechizmową to "kościelna wiocha". Oczywiście to zakompleksienie bierze się z niskiego poziomu - poziomu wszystkiego: wykształcenia, kultury.
Zatem churching to szukanie przez wymagającego świadomego wiernego - odpowiedniej oferty; w skrócie ludzie szukają piękna i mądrości - odpowiedzi na coraz bardziej "wyrafinowane", trudne pytania. I odpowiedzi nie znajdują ale uparcie szukają.
-
Uwagi słuszne, en general, ale musiała się wkraść ta Pańska odwieczna dychotomia:
Są to ludzie wymagający, którzy nie odnajdują w polskim posoborowiu niewiele na oczekiwanym poziomie. Dlaczego? - bo posoborowie polskie też jest proste i zakompleksione, dla którego dbałość o formę i treść katechizmową to "kościelna wiocha".
A polskie przedsoborowie... w domyśle jakie było? 8)
Tak sobie przypominam teksty z lat 50-tych, Bolesława Piaseckiego (nie inaczej, por. tom Kierunki), w których bronił on 'tego prostego, maryjnego, ludowego katolicyzmu' przed atakami osób uważających, że trzeba całą stawkę zainwestować w 'katolicyzm świadomy', 'intelektualny' itd. A było to przed SV II (tuż przed, ale jednak). Tenże Piasecki zauważał jednak również i to, o czym Pan wspomniał: że ludzie wykształceni w wielkich miastach będą potrzebować tego 'czegoś więcej', a ludzie prości nie będą (nie zawsze będą) umieli obronić swoją wiarę. Wbrew pozorom ta bezrefleksyjna, 'z domu wyniesiona' katechizacja stereotypowego chłopa z bagien nie jest wcale aż tak odporna. Jest, o ile wykuwa się w samoobronie (jak szuani i sanfedyści) oraz jest pozbawiona kuszących alternatyw, jak nowoczesny konsumpcjonizm. Zresztą: stary obrazek przecież w wielu polskich rodzinach. Dziadziuś z babulą klepią różańce i we wszystko wierzą jak ksiądz proboszcz powiedział; --- tate (tj. ich syn) wyjechał za Gomułki do miasta, majstrem został, politechnikę skończył - i do kościoła już tak o, w niedzielę, ale też nie zawsze, niemniej na Wielkanoc i Boże Narodzenie to się przecież jest, no tradycja; --- a syn, trzecie pokolenie, być może już w ogóle ma to gdzieś i nawet nie bierze ślubu ze swoją dziewczyną. Albo bierze. Z chłopakiem. W Szkocji, przypuśćmy.
Może to nawet prościej wyglądać: młodzieniec w czasach zaborowych czy w 'jaśniepańskiej' Polsce wyjeżdża z zahukanej wsi na nauki do miasta, tam dowiaduje się, że człowiek to od małpy pochodzi i tak dalej, po czym wraca na wakacje do domu i tylko macha ręką: "ojciec, dajcież spokój, słucha ojciec tego księdza i słucha, a mądrzy ludzie w książkach napisali już dawno...". I tak też było, i żaden 'przedsobór' w tym jakoś szczególnie nie pomagał. Na przykład polskie klasy inteligenckie w czasach młodego Dmowskiego były sceptyczne do granic, a jak wspominał bodajże Jeske-Choiński, w jego szkole chodzenie na mszę po 15-tych urodzinach uchodziło za obciach najgorszego sortu.
Nie żebym nie doceniał tego, że przed Soborem było lepiej pod wieloma względami; ale za chwilę dowiemy się, że nawet i kucharka na plebanii lepiej gotowała :-)
Zatem churching to szukanie przez wymagającego świadomego wiernego - odpowiedniej oferty; w skrócie ludzie szukają piękna i mądrości - odpowiedzi na coraz bardziej "wyrafinowane", trudne pytania.
Ale czy to źle? I czy przed SV II tak nie było? Nie bywało? Nie byłoby tak teraz, gdyby SV II się nie odbył? Jak Pan sam zauważył w innym wątku, teraz 'model organizacyjny' przesunął się z 'parafialnego' na 'wspólnotowy'. No i rzeczywiście, jest np. tak, że jacyś - przykładowo, zmyślam to na poczekaniu - dominikanie u św. Macieja oferują 'duszpasterstwo akademickie', salezjanie u św. Klary mają 'mszę dla ubogich i bezdomnych', u św. Apostołów Piotra i Pawła jest poranna msza cicha o 6:00 rano, u kogoś tam innego jest 'ostatnia msza w mieście' o 21:00, u kogoś jeszcze innego w każdą 'mszę sobotnią za niedzielną' jest kazanie jakiegoś wybitnego kaznodziei, u św. Rocha jest msza dla żon alkoholików etc.
Abstrahując już od poziomu tego wszystkiego czy prawilności doktrynalnej albo estetyki, to w zasadzie - dlaczego miałoby to być coś złego? Zwłaszcza, że "swojskość parafii" ma sens, gdy jest autentyczna; a jeśli współcześnie w wielkich miastach całe dzielnice są zaludnione ludźmi z przypadku, ludźmi na chwilę, ludźmi nowymi - studentami, absolwentami, 'słoikami' itd., to dla takich ludzi 'msza akademicka', jedyna w mieście, jest pewnie bardziej autentyczna (jako wydarzenie społeczne) niż msza 'tu na miejscu', gdzie nikogo nie znają i skąd może się wyprowadzą za dwa semestry, jak po drugiej stronie rzeki będzie tańszy pokój do wynajęcia, albo jak zmienią miasto na czas magisterki.
-
Dla porządku: to, o czym tu mowa to nie "churching", tylko "church shopping".
"Churching" to albo ceremonia wprowadzenia kobiety do kościoła po porodzie (pol. wywód), albo czasami słowo to używane jest w sensie "przysposabianie dziecka do regularnego chodzenia do koscioła". Ktoś, kogo rodzice nigdy nie nauczyli chodzić do kościoła jest "unchurched".
-
Język rzecz żywa, niechaj swobodnie się rozwija, niech rozkwitnie sto kwiatów. W Polsce przyjęło się tak, a nie inaczej :-) Nawet nie wiem, czy to przyszło z Zachodu, może raczej ktoś u nas przez prostą analogię z shoppingiem zrobił churching.
-
raczej churching wziął się od clubbing :)
-
Czyli jest to żywy dowód, że Polacy nie gęsi i swój język mają.
-
Wiecie, co napiszę ;) Ale napiszę mocniej, niż do tej pory.
Im bardziej się starzeję, tem bardziej przeszkadzają mi rzeczy może i drugorzędne, estetyczne. Czyli beczenie. Beczenie masakruje Mszę tradycyjną bardziej niż gitary NOM. Jeśli człowiek ma jakąś wrażliwość muzyczną, to beczenie skutecznie go wyeliminuje z Mszy, będącej górnolotnie nazywaną najpiękniejszą rzeczą na Ziemi.
Ostatnio doświadczyłem tego w Zielonce, w poprzednią niedzielę. Zmienił się celebrans, liczyłem, że beczenie się zmieni na muzykę. Tymczasem był beczacz inny niż zawsze, ale jeszcze bardziej oderwany od tradycyjnej oprawy liturgicznej. Dość, że do Ewangelii trzy osoby wyszły z kościoła - młoda para (byli na Mszy zapewne po raz pierwszy i ostatni) oraz jakaś pani. Niektórym debilom się wydaje, że organy są niekatolickie i rugują je z liturgii. Samo beczenie jest niby bardziej dostojne, bardziej "średniowieczne". Niech im Bóg wybaczy, bo ja już nie potrafię.
Zapewne przesadzam, ale całe życie byłem wychowywany na pięknie muzyki. Jestem otwarty na jej różne, bardzo różne nurty, także te niezbyt przystępne dla przeciętnego śmiertelnika (jak thrash metal). Ale to, co ci ludzie odbergogliają nigdy się w mojej tolerancji i estetyce nie zmieści.
-
@Krusejder
Pełna zgoda.
Sam też niedawno byłem na Mszy z takim beczeniem/wyciem. Na początku chciało mi się śmiać, a potem miałem ochotę wyjść. Miałem wrażenie że kantor sobie robi jaja.
Raz w rozmowie o muzyce sakralnej dostałem kontr-argument w tym stylu: "chcesz powiedzieć że to wycie [tu dał trafny przykład paszczowo: ęęęĘĘĘęęę IIIIaaaaIII... ] to święta muzyka, która pomaga się skupić, kontemplować Tajemnicę, ......itp.". To mnie zatkało, wybiło wszystkie moje argumenty za powrotem do chorału.
Chorał jednak trzeba umieć śpiewać. Czasami zdarza się dobre wykonanie, np. raz słyszałem takie u piusowców.
-
To już kwestie estetyczne. Ale oczywiście: jeśli jest opcja wyboru, to warto skorzystać. Wolno, przynajmniej. Ja z kolei najchętniej uczęszczałbym tylko na msze wczesnoporanne o szóstej, a choćby i o piątej rano, ciche. Najlepiej zimą, ale zima u nas nie jest cały rok.
Ale znowu: ciche, a nie inkrustowane kasłaniem, smarkaniem, sapaniem czy cmokanymi pod nosem modlitwami. Albo jakimiś sprzężeniami w mikrofonie.
Wszelako jest to jednak pewien mój egoizm, no pewnie. Tym niemniej, gdyby ktoś mi takie ciche msze gwarantował, w szczególności trydenckie, to bardzo chętnie.
-
"Churching" a praktyka.
Polska, katolicka, wielodzietna rodzina.
Która opcję ma wybrać?
1. Najbliższa Tridentina. Na Tridentinę chadza tylko tatuś. Dzieci nie, bo kilkoro dzieci, zachowując się mniej lub bardziej typowo jak dzieci, nad wyraz przeszkadza pozostałym kilkunastu uczestnikom Tridentiny. Mamusia se chodzi sama albo z częścią dzieci.
2. Tridentina dalsza lub bliższa, ale całą rodziną. Problem relacji interpersonalnych nie występuje. Zimą natomiast występuje problem zimna. Innymi słowy, dzieci na zmianę są chore. Dodatkową atrakcją jest dłuższy dojazd.
3. Tridentina w FSSPX. Bonusy: a) dojazd b) religia w szkole, I Komunia, Bierzmowanie :)
4. NOM w parafii miejsca. Trudności ze znalezieniem wygodnego miejsca stojącego. Co najmniej jedno dziecko podduszone w tłumie.
5. NOM w parafii innej niż miejsca. Dużo miejsc wolnych. Bo homilia= bełkot. Do tego same herezje.
6. NOM u zakonników. (Uwaga: nie dotyczy jezuitów). Homiletyka przyzwoita. Celebracja znośna. Dostępne miejsca siedzące. Stara świątynia, wiec latem chłodno, zimą ciepło.
-
Ostatnio doświadczyłem tego w Zielonce, w poprzednią niedzielę. Zmienił się celebrans, liczyłem, że beczenie się zmieni na muzykę. Tymczasem był beczacz inny niż zawsze, ale jeszcze bardziej oderwany od tradycyjnej oprawy liturgicznej. Dość, że do Ewangelii trzy osoby wyszły z kościoła - młoda para (byli na Mszy zapewne po raz pierwszy i ostatni) oraz jakaś pani. Niektórym debilom się wydaje, że organy są niekatolickie i rugują je z liturgii. Samo beczenie jest niby bardziej dostojne, bardziej "średniowieczne". Niech im Bóg wybaczy, bo ja już nie potrafię.
Gusta są jak poglądy polityczne. Każdy ma własne, a cudze śmierdzą.
O ile się orientuję, a mogę mieć stare dane, w Zielonce za muzykętrydencką odpowiada pan Michał Sawicki, wyśmienity pozytywista barokowy. Jeśli chodzi o jego emisję, jest to akademicko-spiłowana, czyli to co się przeciętnym słuchaczom odpowiada wyobrażeniom o śpiewie kościelnym. Tempo śpiewu bardzo prędkie, nawet szybsze od pana Adama Halamskiego odpowiedzialnego za Karolkową. Obaj śpiewają szybciej, niż na standardowych nagraniach benedyktyńskich tudzież seminaryjnych. Obaj mają emisje akademicko-solesmeńską.
Jestem najzupełniej przekonany, że taka emisja nie leży w naturze śpiewu rytualnego, co potwierdza ostatni wywiad z kardynałem Bartoluccim.
Niemniej, wiele znanych mi person z półświatka trydenckiego bardzo sobie ceni taki sposób śpiewu i właśnie go identyfikuje z muzyką kościelną. Najczęściej dlatego, bo kiedyś wybrali się do Le Barroux bądź innego Fontgombault, i po tej podróży tak im zostało.
Powszechnie można usłyszeć głosy, że śpiew a la solesmes to "ledwie chuchanie", "kocie miałki", "sapanie onanisty" bądź "ukryta opcja sodomicka". Nigdy jednak nie słyszałem, by taką emisję nazwano beczeniem.
Jednakże trzeba wyraźnie zaznaczyć, że tradycyjna emisja, tradycyjna w rozumieniu przez wieki i tysiąclecia, aż do wczoraj, używana, a przekazywana ze starszych dla młodszych, była jak najbardziej głośna, więc mocna, nosowa, o szerokich samogłoskach; używano wszystkich rezonatorów i dużo powietrza. Dlaczego? Ponieważ nie było mikrofonów i głośników, składy śpiewacze były bardzo małe, a obowiązkiem było wypełnić świątynię dźwiękiem, a na procesji podać i wymusić tempo.
Dlatego więc, jeśli środowisko trydenckie chce odprawiać msze śpiewane, musi zadbać o śpiewaków. Im będzie ich więcej, tym delikatniej mogą śpiewać.
Ciągłe utyskiwanie na śpiewających bliźnich daje wyłącznie zgorszenie i zniechęcenie.
Zapewne przesadzam, ale całe życie byłem wychowywany na pięknie muzyki(jak thrash metal).
Aha.
No to Wielka Czwórka:
A: https://youtu.be/kl1hgXfX5-U
Mg: https://youtu.be/a7pqj8Be8kU
Mt: https://youtu.be/ATSoB5ClWWM
S: https://youtu.be/7J11s-hXrew https://youtu.be/2zhi3FmTUFg
Wychowawczo pięknie.
-
Ech. Dlatego Messiaen. Oraz msze ciche, rzecz jasna. Tylko bez ludzi przeziębionych itp.
-
Ciągłe utyskiwanie na śpiewających bliźnich daje wyłącznie zgorszenie i zniechęcenie.
Zapewne przesadzam, ale całe życie byłem wychowywany na pięknie muzyki(jak thrash metal).
Niestety, wciąż tego zniechęcenia nie da się wywołać u coponiektórych, co to mają chęci większe od słuchu. A widzę, że i wzrok siada, skoro czytają:
"Zapewne przesadzam, ale całe życie byłem wychowywany na pięknie muzyki. Jestem otwarty na jej różne, bardzo różne nurty, także te niezbyt przystępne dla przeciętnego śmiertelnika (jak thrash metal)."
jako:
"Zapewne przesadzam, ale całe życie byłem wychowywany na pięknie muzyki(jak thrash metal)."
-
Proszę o exegezę, w jaki sposób zażyłość z materią thrash metalu buduje moralną pewność własnych zapatrywań muzycznych.
Poproszę również o interpretację zamieszczonych przykładów muzycznych. Celowo wybrałem najłagodniejsze. Takie solesmeńsko-thrash-metalowe.
-
Panie Kefasz, logika się kłania. Pan Krusejder napisał de facto coś takiego: "Jestem otwarty naprawdę na różne gatunki, naprawdę jestem wyrozumiały, radzę sobie nawet z thrash metalem - a mimo tego odpadam przy niektórych zaśpiewach trydenckich kantorów, zatem chyba naprawdę musi być z nimi coś nie tak". Natomiast NIE napisał: "Dzięki słuchaniu thrash metalu wiem, co to dobra muzyka, i ci wasi kantorzy są marni, bo nie przypominają Megadeth".
Poza tym większa część tego rodzaju metalu to 'pod spodem' bardzo konwencjonalna muzyka, tyle że przesterowana i nagłośniona.
-
Proszę o exegezę, w jaki sposób zażyłość z materią thrash metalu buduje moralną pewność własnych zapatrywań muzycznych.
Poproszę również o interpretację zamieszczonych przykładów muzycznych. Celowo wybrałem najłagodniejsze. Takie solesmeńsko-thrash-metalowe.
do wypowiedzi pana Adimada dodam tylko jedno: ciągnięcie tego bokotematu zabiłoby ten wątek.
-
Ech. Dlatego Messiaen. Oraz msze ciche, rzecz jasna. Tylko bez ludzi przeziębionych itp.
I bez dzieci, jak mniemam? ;)
-
@donbor
Przyznam, że na początku mojej "przygody" z mszą trydencką, gdy jeszcze byłem takim tradi-neofitą, to przeszkadzało mi, że dzieci tak sobie latają. Z czasem nabrałem zrozumienia, że dzieci to dzieci - jedne spokojniejsze, drugie bardziej ruchliwe - nie nad każdym da się zapanować tak od razu. Normalna rzecz. A skoro normalna rzecz, to przestało przeszkadzać mi to we Mszy, tak jak nie przeszkadza mi kasłanie, itp. Nie zauważam tego. A teraz to wręcz się cieszę na widok tych kręcących się dzieci, bo przychodzi poczucie, że będzie się kiedyś komu bić o tą Polskę, jak już my będziemy po drugiej stronie.
Moja rada: nie przejmować się, że komuś może to przeszkadzać. Jest to kwestia zrozumienia. Jeżeli zrozumieją, to nie będzie im to przeszkadzać.
@Kefasz
Natomiast ja mam jakiś tam słuch, gram na trzech instrumentach, i nijak tego "jęczącego sposobu śpiewania"/"beczenia"/"wycia" nie mogę zrozumieć. Wykonania które znam choćby z internetu (np. benedyktyńskie) są inne... Czy może Pan mógłby poczęstować mnie jakimś nagraniem z internetu, w wykonaniu np. jakichś mnichów, które by pokazywało że chorał to jęczenie itp.? Chorał to modlitwa. Zaczynam rozumieć, dlaczego wykonania uduchowionych, wyciszonych mnichów podobają mnie się najbardziej. Może lepiej zostawić to im w takim razie...?
-
Dzieci są radością, problemem w kościele są NIEPILNOWANE dzieci. Czyli nie takie, które wrzasną, ale takie które sobie wrzeszczą a rodzice udają rozmodlonych, bo nie chcą chcą się nimi zajmować. Albo takie, co kopią w konfesjonał, co dudni na cały budynek, albo takie, co biegają jakby to był plac zabaw.
-
@Krusejder
Słuszna uwaga.
Chyba precyzyjniej byłoby stwierdzić, że problemem są "ignorujący rodzice", którzy przyzwalają w pełni na takie zachowanie. Ja rozumiem, że rodzice nie mogą zapanować nad 55% zachowań dzieci na Mszy, ale niech chociaż zapanują nad tymi pozostałymi 45%...
Wracając jeszcze do muzyki liturgicznej. Otóż to nie jest bokotemat. Muzyka ma ogromne znaczenie w liturgii, nie mniejsze jak kazanie itp., a może i większe. Wolę pójść na NOM z dobrym/przeciętnym organistą, który zagra w odpowiednim tempie tradycyjną pieśń, niż KRR z tragicznymi śpiewakami i tragicznym organistą. W pewnym dużym mieście w Polsce jest, moim zdaniem, duży problem z organistą na KRR, który - choć technicznie niezły - to się mocno śpieszy, ludzie nie nadążają. Powiem tylko że nie o Warszawę chodzi. Ale nie chodzi mi o to, żeby wskazywać konkretne miejsce/osobę; chcę tylko zaznaczyć że i organiści coraz częściej zdarzają się pozostawiać wiele do życzenia.
-
Wiecie, co napiszę ;) Ale napiszę mocniej, niż do tej pory.
Im bardziej się starzeję, tem bardziej przeszkadzają mi rzeczy może i drugorzędne, estetyczne. Czyli beczenie. Beczenie masakruje Mszę tradycyjną bardziej niż gitary NOM. Jeśli człowiek ma jakąś wrażliwość muzyczną, to beczenie skutecznie go wyeliminuje z Mszy, będącej górnolotnie nazywaną najpiękniejszą rzeczą na Ziemi.
Ostatnio doświadczyłem tego w Zielonce, w poprzednią niedzielę. Zmienił się celebrans, liczyłem, że beczenie się zmieni na muzykę. Tymczasem był beczacz inny niż zawsze, ale jeszcze bardziej oderwany od tradycyjnej oprawy liturgicznej. Dość, że do Ewangelii trzy osoby wyszły z kościoła - młoda para (byli na Mszy zapewne po raz pierwszy i ostatni) oraz jakaś pani. Niektórym debilom się wydaje, że organy są niekatolickie i rugują je z liturgii. Samo beczenie jest niby bardziej dostojne, bardziej "średniowieczne". Niech im Bóg wybaczy, bo ja już nie potrafię.
Zapewne przesadzam, ale całe życie byłem wychowywany na pięknie muzyki. Jestem otwarty na jej różne, bardzo różne nurty, także te niezbyt przystępne dla przeciętnego śmiertelnika (jak thrash metal). Ale to, co ci ludzie odbergogliają nigdy się w mojej tolerancji i estetyce nie zmieści.
Zgadzam się w 100% i to jest problem Tradycji Katolickiej w Metropolii Warszawskiej. Jeden ze stałych forumowiczów zapraszam mnie stale telefonicznie na Tridentinę. Ja pytam czy będzie to całe beczenie? On, że tak. To ja podziękuję i nigdy moja noga na takiej mszy nie postanie. On mi na to: To w takim razie przestałeś być tradycjonalistą? W ujęciu sekciarskim tak. Nie zgodzę się na to, że tylko wycie albo tradycji niema. Jeśli chcę sobie posłuchać klasycznego pięknego beczenia to zawsze mogę wybrać się na Ormiankę. Stali bywalcy sami doskonale wiedzą, że taki śpiew jest przypisany do liturgii. Od Tridentiny wierni oczekuję czegoś innego i tak jest ona kojarzona w całym Powszechnym Kościele. Przez takie śpiewy jeszcze bardziej tradycja schodzi do podziemia i zamyka się w getcie. Tu nie oto chodzi. Prawda? Im bardziej przystępna i piękna oprawa mszy tym więcej celebracji i odokutyzowanie, odzabobonienie Tradycji.
-
Wszedł znowu bokotemat muzyczno-chorałowy. Otóż ja mam to "szczęście", że pomimo, że śpiewający to chyba jestem "głuchy". Zarówno na NOMie ludzie mogą narzekać na organistę parafialnego jaki on kiepski a mi jakoś nie przeszkadza, jak i z chorałami "beczonymi". Wprawdzie rzeczywiście zdarzają się "beczenia", które nawet ja zauważyłem, ale przeważnie to bywało na Tridentinach nieoficjalnie organizowanych. Moim zdaniem nie wynikało to z techniki - czy śpiewamy po benedyktyńsku czy po hieronimowo-morawowemu, tylko z tego, że dany kantor niezbyt umiał śpiewać, niezbyt się wyrobił w chorale czy w śpiewaniu w ogóle.
I chyba problemem może być to, że komuś samemu śpiew niezbyt idzie a próbuje z siebie zrobić znawcę porównującego się "tamtymi": A tamci to beczą/A tamci to jak kastraci... Większość tych osób, które spotkałem to jednak nie były osoby mądrzące się i może dlatego ich pewna skromność przysłoniła nieumiejętność.
A jeśli chodzi o Karolkową, dawniej Benona czy Zielonkę to nic nie zauważyłem. W Zielonce byłem już 3 lata temu, ale Karolkową udało mi się odwiedzić w tym roku i - szczerze mówiąc - nie pamiętam kto i co śpiewał... Może po prostu nie mam takiego słuchu, ale właśnie bardzie chyba traktuję muzykę na Tridentinie nieco dodatkowo. Może to z jednej strony źle, z drugiej ten pozytyw, że ze względu na śpiew - nawet jak mi się nie podoba - to nie mam ochoty zaraz uciekać z kościoła/kaplicy...
A jak już zrobił się bokotemat muzyczny to i to bywa przyczyną "churchingu", jak to niektórzy mawiają: "Ja nie mogę z tym organistą wytrzymać".
-
Nie mam słuchu ani głosu, zatem się wypowiem w tym bokotemacie.
Być może greckie, bizantyjskie beczenie bylo obecne na terenie Polski. Moze sie nawet niektorym bardziej podobać. Zgoda. Ale przy odbudowie tradycyjnej mszy w Kosciele nalezy zgodnie z doktryną o odbudowie zabytków sięgać do przeszlosci tylko tak głęboko jak sięga pamięć i przekaz osób jeszcze żyjących.
Dlatego osobiscie akceptyję kazde zawodzenie, spiewanie w przedziale ca 1880-2017; zatem sprzed reformy solesmes i po reformie. Chorał piotrkowski i "europejski".
Wszystko inne to archeologia - czyli festiwale, konferencje, doktoraty i nagrania dla ciekawych historii. Nie uwazam za stosowne "odtwarzać" Bizancjum na mszach coniedzielnych.
Slyszalem nagranie Bogurodzicy z greckim zawodzeniem. Bylo naprawde bardzo ciekawe. Ale nie wyobrazam sobie tego na mszy bo ludzie wyjda z kosciola.
Odpowiadajac panu Adimadowi, ktory w kazdym watku domaga sie stwierdzenia, "ze przed soborem tez bylo źle i bito murzymów" - potwierdzam: przed soborem bylo zle i tez bito murzynów ;D Mam nadzieję, ze to pana usatysfakcjonuje.
Wracając do churchingu, cos jest na rzeczy z przedsoborowym churchingiem; to o Bocheński opisywał wychodzenie w Krakowie na papierosa podczas kazania; gdy kazanie było nie na poziomie.
Niektorzy mowią ze to "wiocha" z tym wychodzeniem, bo to jest albowiem "nauczanie" i sluchac trzeba.
Widac, ze w czasach o Bochenskiego nie wszyscy mogli zdzierzyc "nauczania" i wychodzili. Byc moze aby oszczedzic sobie wychodzenia po prostu zmieniali kosciol - churchingowali po Krakowie.
Może leniwi autorzy kiepskich kazan sa po czesci winni churchingowi.
-
Wracając do churchingu, cos jest na rzeczy z przedsoborowym churchingiem; to o Bocheński opisywał wychodzenie w Krakowie na papierosa podczas kazania; gdy kazanie było nie na poziomie.
Niektorzy mowią ze to "wiocha" z tym wychodzeniem, bo to jest albowiem "nauczanie" i sluchac trzeba.
Widac, ze w czasach o Bochenskiego nie wszyscy mogli zdzierzyc "nauczania" i wychodzili. Byc moze aby oszczedzic sobie wychodzenia po prostu zmieniali kosciol - churchingowali po Krakowie.
Może leniwi autorzy kiepskich kazan sa po czesci winni churchingowi.
Niektórzy apologeci posoborowej reformy uzasadniają to tym, że kazanie nie było częścią Mszy Świętej i przeważnie było katechizmowe. Ponieważ chłopy znały już katechizm, to w trakcie kazania wychodzili na papierosa. Innym po prostu chciało się zapalić a innym nie chciało się słuchać. Matki zostawały bo przecież trzeba dzieci nauczyć katechizmu. A nawet jak już umieją albo nie ma dzieci to kobietom chciało się słuchać. Nie podzielam, całkowicie przynajmniej (bo być może coś w tym jest), tej apologii posoborowej, a jako kontrargument mogę podać, że znam kościoły gdzie do dzisiaj grupka chłopów wychodzi podczas kazania na papierosa. Są to raczej osoby, które są gdzieś pod chórem albo w kruchcie. Z ławek nie wychodzą. I myślę jak to było z tym przedsoborowym wychodzeniem na papierosa - czy też wychodziła grupka czy cała połowa kościoła - wszystkie chłopy z ławek - tłumnie udawały się na papierosa gdy ksiądz zdejmował ornat i szedł na ambonę...
-
Wychodzenie na papierosa to intrligencki Krakow.
Po wsiach mysle, ze nikt nie wychodzil...co najwyzej gdy bylo cieplo to nie wchodzil do kosciola tylko stal przed z resztą kawalerki.
Pisal ksiadz o N.miescie n. Pilica...w niedziele tam bylem...byla ladna pogoda, wiec stalo/siedzialo kilka osob przed pomimo, ze kosciol byl raczej pustawy. Nie ma to jednak wiele wspolnego z churchingiem. To taki zwyczaj...drzwi szeroko otwarte, piekne okolicznosci przyrody, ostatnia okazja by nacieszyc sie sloncem i pomodlic sie.
-
Za kawalerskich czasów też siadywałem na murku przed kościołem zamiast wejść do środka - kiedy pogoda była ładna. Była to taka podmurówka płotu, dobrze się na niej siedziało. Nie widziałem nigdy, aby ktoś tam wówczas palił papierosa, ale pogawędki w czasie kazania to owszem, niektórzy sobie ucinali.
Kiedy kościelny chodził z tacą, zawsze do nas przychodził na murek. Natomiast czasem zdarzało się, że sam proboszcz chodził z tacą, i wowczas ostentacyjnie omijał murek- nigdy nie wychodził dalej niż na schody kościoła, i co najwyżej rzucał nam stamtąd niechętne spojrzenie :)
-
Pisal ksiadz o N.miescie n. Pilica...w niedziele tam bylem...byla ladna pogoda, wiec stalo/siedzialo kilka osob przed pomimo, ze kosciol byl raczej pustawy. Nie ma to jednak wiele wspolnego z churchingiem. To taki zwyczaj...drzwi szeroko otwarte, piekne okolicznosci przyrody, ostatnia okazja by nacieszyc sie sloncem i pomodlic sie.
O Nowym Mieście pisałem wcześniej w tym kontekście, że gdyby wszyscy mieli się kurczowo trzymać kościoła parafialnego to kapucyński byłby pusty. Bo to przykład bezparafialnego kościoła w mniejszym mieście, który znam.
Ale to nie o Nowy Mieście pisałem, że ktoś tam pali papierosa na kazaniu. To inne miejsca, których już nie będę wymieniać.
-
potwierdzam: przed soborem bylo zle i tez bito murzynów ;D Mam nadzieję, ze to pana usatysfakcjonuje.
Ba! Tak było! Jestem kontent 8)